Streszczenia i opracowania lektur szkolnych klp klp.pl
Rozdział pierwszy
Aresztowanie - Rozmowa z panią Grubach - Potem panna Bürstner


„Ktoś musiał zrobić doniesienie na Józefa K., bo mimo że nic złego nie popełnił, został pewnego ranka po prostu aresztowany”.
Zaraz po przebudzeniu, zaniepokojony nieobecnością pani Grubach, kucharki, która każdego ranka przygotowywała mu posiłek, główny bohater postanowił do niej zadzwonić. Gdy sięgał po telefon do mieszkania wtargnął tajemniczy, rosły, ubrany na czarno mężczyzna, którego Józef widział po raz pierwszy w życiu. Nieznajomy nie odpowiadał na żadne pytania. Bohater zażyczył sobie, by mężczyzna przepuścił go do sąsiedniego pokoju, w którym na co dzień mieszkała kucharka. Zamiast kobiety zastał w nim innego nieznajomego osobnika.

Skonsternowany Józef dostrzegł, że z budynku naprzeciwko, przez okno przyglądała mu się z ciekawością starsza kobieta. Gdy bohater zażądał natychmiastowego spotkania z panią Grubach, drugi z mężczyzn oznajmił mu:
„Nie (…) pan jest przecież aresztowany”.
Zaskoczony K. zapytał, co takiego zrobił. Funkcjonariusz odparł, że postępowanie przeciwko niemu zostało już wszczęte i najlepiej będzie, jeśli dobrowolnie wróci do swojego pokoju. Zapewniał, że jak dotąd on i Franciszek, czyli mężczyzna, którego Józef poznał jako pierwszego, byli nad wyraz uprzejmi i nie mieli zamiaru używać wobec niego siły. Dwaj intruzi proponowali, aby K., zamiast do magazynu, w którym zdarzają się sprzeniewierzenia, powierzył im wszystkie drogocenne i luksusowe przedmioty na czas procesu. Ponadto rzeczy zdeponowane w magazynie po pewnym czasie zostałyby sprzedane za bezcen na aukcji. Bohater nie słuchał ich słów, zastanawiał się kim byli mężczyźni, którzy wtargnęli do jego mieszkania z zamiarem aresztowania go i komu służyli:
„K. żył przecież w państwie praworządnym, wszędzie panował pokój, wszystkie prawa były przestrzegane, kto śmiał go we własnym mieszkaniu napadać?”.
Przyszła mu do głowy myśl, iż cała ta sytuacja mogła być żartem z okazji jego trzydziestych urodzin, za którym stali jego koledzy z banku. Postanowił, że jeśli faktycznie ktoś próbuje mu spłatać takiego figla, to nie popsuje nikomu zabawy i wytrwa w nim najdłużej jak potrafi.


Józef udał się do swojego pokoju, a tam w szufladzie odnalazł metrykę swoich narodzin. Z dokumentem w ręku miał zamiar udać się do drugiego pokoju, gdy nagle spostrzegł, że do mieszkania weszła pani Grubach. Kobieta, jak tylko go ujrzała, zmieszała się, przeprosiła i wyszła, ostrożnie zamykając drzwi za sobą. Spożywający śniadanie mężczyźni odpowiedzieli na jego pytanie mówiąc, że kucharce nie wolno było przebywać w tym mieszkaniu. Jednak na drugie pytanie, o powód aresztowania, nie chcieli odpowiedzieć. Józef przedstawił im metrykę i zażądał, aby tamci przedłożyli mu nakaz zatrzymania. Intruzi nie mieli zamiaru z nim rozmawiać, jeden z nich rzekł:
„Nasza władza, o ile ją znam, a znam tylko najniższe służbowe stopnie, nie szuka winy wśród ludności, raczej wina sama przyciąga organy sądowe, które ją wówczas ścigają, jak mówi ustawa, i wysyłają nas, strażników. Takie jest prawo. Gdzie więc może tu zajść jakaś pomyłka?”.
Zdziwiony K. odparł, że nie znał takiego prawa, poczym dodał, iż jego zdaniem istniało ono jedynie w głowach funkcjonariuszy. Odpowiedź na ten zarzut była niepokojąca, jeden z mężczyzn rzekł, że Józef wkrótce na własnej skórze przekona się o autentyczności tego prawa.

Franciszek zwrócił się po imieniu do drugiego mężczyzny, Willema, mówiąc, że skoro K., nie znał panujących w państwie zasad, to nie mógł utrzymywać, że był niewinny. Józef w myślach przyznał, że od tych dwóch niczego się nie dowie, ponieważ byli zwyczajnie zbyt głupi. Postanowił, że nadszedł czas, aby skończyć z tym zamieszaniem. Zażądał, aby funkcjonariusze zaprowadzili go do ich przełożonego. Willem surowo odpowiedział, że zrobią to dopiero na wyraźny rozkaz zwierzchnika, a do tego czasu nakazał Józefowi, aby udał się do swojego pokoju i tam czekał na dalsze zalecenia. K. przez chwilę zastanawiał się czy nie uciec z mieszkania, ale zdał sobie sprawę, że miał niewielkie szanse z Willemem i Franciszkiem. Postanowił wrócić do swojego pokoju.

Nie przejmował się tym, że ominie go dzień pracy, ponieważ zajmował w banku dość wysokie stanowisko, dzięki czemu mógł pozwolić sobie na nieobecność bez konieczności ponoszenia jej konsekwencji. Zamiast śniadania, które zjedli mu funkcjonariusze posilił się jabłkiem. Zastanawiał się, dlaczego pozwolono mu przebywać w pomieszczeniu, w którym z łatwością mógł odebrać sobie życie, skoro był aresztowany. Oczywiście nie miał zamiaru tego robić, ponieważ uważał to za krok wielce bezsensowny. Nagle, gdy próbował się napić wódki, którą trzymał w szafce, z pokoju obok dobiegł go przerażający krzyk. To jeden z funkcjonariuszy, Franciszek, w wojskowy sposób oznajmił Józefowi, iż nadzorca wzywał go do siebie.

Na tę wiadomość czekał, dlatego pośpiesznie pobiegł do pokoju obok. Mężczyźni rozkazali mu się natychmiast porządnie ubrać, ponieważ jeśli ich zwierzchnik zobaczyłby go w koszuli nocnej, to dostałoby się nie tylko jemu, ale i im. Dodatkowo funkcjonariusze zastrzegli, że odzież musi być w kolorze czarnym. Józef początkowo oponował:
„Przecież to jeszcze nie jest rozprawa główna”,
ale dla przyśpieszenia sprawy zgodził się. Z szafy wybrał starannie najlepszy żakiet i białą koszulę.

Stosownie ubrany przeszedł wraz ze strażnikiem przez dwa pokoje. W trzecim, należącym do panny Bürstner, stenotypistki, zasiadał za biurkiem nadzorca. Poza nim w pomieszczeniu znajdowało się trzech innych funkcjonariuszy, którzy z ciekawością przyglądali się wiszącym na ścianie zdjęciom kobiety. Bohater dostrzegł, że z budynku naprzeciwko obserwowała go już nie tylko staruszka, ale i dwoje mężczyzn. Nadzorca wiedział, że sytuacja w jakiej znalazł się K. była dla niego zaskoczeniem. Józef cieszył się, że wreszcie spotkał kogoś kompetentnego, od kogo dowie się czegoś konkretnego. Bohater chciał usiąść, ale mężczyzna mu na to nie pozwolił. Stojąc, więc, K. rzekł, że trzydzieści lat życia uodporniło go na niespodzianki, zwłaszcza jak ta. Zdawał sobie sprawę, iż nie był ofiarą żartu.
„Wnioskuję to z tego, że jestem wprawdzie oskarżony, ale nie mogę znaleźć najmniejszej winy, o którą można mnie było oskarżyć. Ale i to jest drugorzędną sprawą: kto mnie oskarża? - oto zasadnicze pytanie”,
rzekł Józef. Nie wiedział, jaka władza stała za tym wszystkim, ponieważ funkcjonariusze nie byli umundurowani.

Był przekonany, że nadzorca udzieli mu wszelkich wyjaśnień, które zakończą całą sprawę. Jednak mężczyzna nie miał takiego zamiaru. Nadzorca wyjaśnił, iż on i jego ludzie jedynie wykonują rozkazy, a o sprawie Józefa nic nie wiedzą. Ich zadaniem było aresztowanie go. Mężczyzna doradził bohaterowi:
„(…) radzę panu mniej zajmować się nami i tym, co się z panem stanie, natomiast więcej myśleć o sobie. I lepiej nie robić tyle hałasu z tą pańską niewinnością, bo to psuje niezłe wrażenie, jakie pan na ogół sprawia”.
Zakłopotany Józef poprosił o możliwość wykonania telefonu do zaprzyjaźnionego prokuratora Hasterera. Nadzorca zgodził się, ale zapytał o sens ewentualnej rozmowy. K. oburzył się, zdenerwowany podszedł do okna i zaczął przeganiać zgromadzonych po przeciwnej stronie ulicy gapiów, wśród których dostrzegł rosłego mężczyznę. Następnie zwrócił się do funkcjonariuszy z propozycją, aby zakończyć całą sprawę pokojowo, w tym celu wyciągnął w przyjaznym geście dłoń w kierunku nadzorcy. Jednak funkcjonariusz wstał i nawet nie zwrócił uwagi na Józefa. Odpowiedział, że jego zadaniem było oznajmienie podejrzanemu, że był aresztowany i wykonał je, po czym zapytał, czy K. chciałby pójść do banku.

Zbity z tropu Józef nie wiedział dlaczego zaproponowano mu coś takiego, skoro miał zostać zatrzymany. Ku jego zdziwieniu nadzorca odpowiedział na to:
„Pan jest aresztowany, pewnie, ale nie powinno to panu przeszkadzać w wykonywaniu zawodu. I nie powinno to również wpłynąć na codzienny tryb pańskiego życia”.
Bohater uznał, że w takim przypadku aresztowanie nie było tak straszną rzeczą. Najwyższy rangą funkcjonariusz cieszył się, że K. myślał o tym w taki sposób. Tuż przed wyjściem nadzorca wyjawił, że aby ułatwić Józefowi powrót do banku, towarzystwa dotrzymają mu jego koledzy. Wtedy bohater zorientował się, że trzej mężczyźni, którzy przyglądali się zdjęciom w pokoju, faktycznie byli jego znajomymi z pracy. Nie wierzył, że nie poznał ich od razu.

Pierwszy z nich nazywał się Rabensteiner, drugi Kullich, a trzeci Kaminer, pracowali w banku na niższych stanowiskach. K. zaproponował im więc wspólne wyjście do pracy. Gdy nie mógł znaleźć kapelusza, jego podwładni natychmiast rzucili się w jego poszukiwania. W drzwiach mężczyźni minęli się z panią Grubach. Podczas gdy Józef czekał na chodniku, aż Kminer podjedzie po niego, Rabsteinera i Kullicha samochodem, ten ostatni dostrzegł podejrzanego osobnika. Bohater rozpoznał w nim tego, który z okna budynku naprzeciwko przyglądał się zajściom, jakie miały miejsce niedawno w jego mieszkaniu. Gdy podjechał samochód Józef wsiadł do niego z ulgą, widok tego rosłego osobnika był dla niego niepokojący.

K. zwykł pracować do dziewiątej, potem wstępował do piwiarni, skąd wychodził około godziny jedenastej. Wyjątkami były wieczory, kiedy to dyrektor banku, który wysoko cenił Józefa, zapraszał go na przejażdżkę automobilem do swej willi na kolację. Poza tym bohater raz w tygodniu odwiedzał dziewczynę imieniem Elza, która nocami pracowała jako kelnerka, a w dzień „przyjmowała wizyty leżąc w łóżku”. Jednak tym razem K. miał zamiar po pracy iść prosto do domu. Chciał zrobić tam porządek, dzięki czemu łatwiej będzie mu zapomnieć o wydarzeniach, które przytrafiły mu się rankiem tego dnia.

Około dziesiątej był już pod pensjonatem, przestraszony ujrzał w mroku stojącą przed wejściem tajemniczą sylwetkę. Z ulgą odkrył, iż był to tylko syn stróża. Nie poszedł prosto do swojego mieszkania, postanowił zajrzeć najpierw do pani Grubach. Otyła kobieta nie miała nic przeciwko, lubiła Józefa. Uważała go za swojego najsympatyczniejszego lokatora. Siedziała przy stole i mimo późnej pory cerowała stare pończochy. K. z ulgą dostrzegł, że w pokoju panował porządek. Bohater przeprosił ją za zamieszanie, które miało miejsce tego ranka. Kobieta nie żywiła do niego za to urazy. Pani Grubach wyznała, iż trochę podsłuchiwała, a do tego rozmawiała ze strażnikami. Chciała uspokoić Józefa, mówiąc:
„Pan jest wprawdzie aresztowany, lecz nie tak, jak to bywa aresztowany złodziej. Jeśli się aresztuje złodzieja, wówczas jest źle, ale takie aresztowanie... Wydaje mi się, że jest to jakby coś uczonego (…) czego wprawdzie nie rozumiem, ale czego się też nie musi rozumieć”.
K. po części podzielał jej zdanie, jednak poszedł trochę dalej mówiąc, iż tak naprawdę nic się nie stało. Mówił, że gdyby działał racjonalnie, nie dał się zaskoczyć, to nic takiego nie miałoby miejsca.

Podziękował kobiecie za to, że podzielała jego zdanie. Wstał z miejsca i zaproponował jej uścisk dłoni, lecz ta również, jak nadzorca, tego nie zrobiła. Przed wyjściem K. zapytał, czy panna Bürstner była w swoim pokoju. Kobieta odparła, że lokatorka nie pokazywała się od samego rana. Pani Grubach była zaniepokojona tym, że panna Bürstner tak późno wraca do domu, a w dodatku widziała ją z wieloma mężczyznami. Słowa te oburzyły Józefa, który darzył sympatią młodą lokatorkę. Kobieta usprawiedliwiała się, że jej chodzi tylko na dobrej reputacji pensjonatu. K. trzasnął drzwiami do swojego pokoju nie zwracając uwagi na panią Grubach.

Postanowił poczekać na powrót panny Bürstner. Po rozmowie z nią miał zamiar udać się do winiarni, w której pracowała Elza. Około dwunastej usłyszał kroki na korytarzu. Wiedział, że jak kobieta wejdzie do swojego pokoju to nie będzie mógł do niej pójść. Musiał porozmawiać z nią na korytarzu. Jego widok ucieszył kobietę. Zaprosiła go do swojego pokoju, ponieważ była zbyt zmęczona, żeby rozmawiać na stojąco. Józef wyjaśnił pannie Bürstner, co zaszło tego ranka w jej mieszkaniu. Gdy chciała dowiedzieć się nieco o motywach działania tajemniczych funkcjonariuszy, K. zapewnił ją, że to nic ciekawego.

Kobieta nie miała zamiaru wnikać w jego tajemnice. Przyjęła przeprosiny, zwłaszcza, że po rzekomym bałaganie nie było śladu. Jedynie na tablicy z fotografiami dostrzegła nieporządek. To jednak zdenerwowało kobietę, która zabroniła Józefowi wchodzenia do tego pokoju pod jej nieobecność. K. ponownie ją przeprosił i dodał, że człowiekiem, który dotykał jej zdjęcia był pracownik jego banku, którego wkrótce każe zwolnić. Próbował tłumaczyć się, że w tym właśnie pokoju zebrała się rankiem przedziwna komisja śledcza, która nie przedstawiając mu zarzutów oświadczyła, iż został aresztowany. Panna Bürstner nie uważała, aby Józef mógł popełnić przestępstwo, dodała, że interesują ją sprawy sądowe, a ponadto w przyszłym miesiącu miała zostać zatrudniona w kancelarii biura adwokackiego. K. ucieszyła ta wiadomość, ponieważ liczył na to, że kobieta pomoże mu podczas ewentualnego procesu. Uważał, że jego sprawa była zbyt błaha aby zatrudniać prawnika, ale przydałby mu się doradca. Panna Bürstner zgodziła się, pod warunkiem, że Józef wyjaśni jej, jaki zarzut postawiła mu komisja śledcza.
„W tym sęk (…) iż sam tego nie wiem”,
odpowiedział K. Kobieta uznała, że rozmówca rozbił sobie z niej żarty.

Józef chciał odtworzyć zajścia, które miały miejsce w mieszkanku kobiety rankiem. W tym celu wysunął stolik na środek pokoju. Panna Bürstner powtarzała, że była zbyt zmęczona, z czasem zaczęła żałować, że wpuściła K. do siebie. Józef zasiadł za stolikiem, niczym za biurkiem, wcielając się w rolę nadzorcy. Prosił, aby kobieta wyobraziła sobie jeszcze dwójkę funkcjonariuszy i trzech innych mężczyzn przyglądających się jej zdjęciom. Dodał, iż na oknie wisiała biała bluzka. Na koniec przypomniał, że on, oskarżony, stał przed biurkiem. Bohater, ku rozbawieniu kobiety, zaczął odgrywać scenkę swojego przesłuchania.

W momencie, gdy krzyknął swoje nazwisko, rozległo się pukanie do drzwi pokoju. Przerażona panna Bürstner chwyciła równie przestraszonego Józefa za rękę. Kobieta zorientowała się, że pukanie dochodziło od strony pokoju nowego lokatora pensjonatu, kapitana, siostrzeńca pani Grubach. K., chcąc uspokoić młodą lokatorkę, pocałował ją w czoło, co ją wielce oburzyło. Chciała, aby Józef dał już jej spokój, zwłaszcza, że podsłuchiwał ich krewny właścicielki pensjonatu. Bohater zaprowadził ją w najbardziej oddalone miejsce od drzwi. Zapewnił ją, że pani Grubach uwierzy w każdego jego słowo, a w dodatku była mu dłużna pieniądze, więc cieszył się u niej specjalnymi przywilejami. Dlatego zadeklarował, że bierze na siebie pełną odpowiedzialność za to, co wydarzyło się przed chwilą w pokoju.

Obydwoje wiedzieli, że pani Grubach będzie oburzona faktem, iż w jej pensjonacie dochodzi do nocnych spotkań lokatorów. Kobieta uspokoiła się, podziękowała mu za tę propozycję dodając, że poczuła się nią nieco urażona. Panna Bürstner poprosiła Józefa, by opuścił jej mieszkanie. Na korytarzu spostrzegli, że spod drzwi pokoju zajmowanego przez kapitana wydobywało się światło. K. pożegnał się, a po chwili rzucił się na kobietę całując jej usta i twarz, niczym
„spragnione zwierzę chłepczące wodę u znalezionego wreszcie źródła”.
Przestał dopiero, gdy z mieszkania siostrzeńca pani Grubach dobiegł go jakiś szelest. Józef chciał nazwać ją po imieniu, ale go nie znał. Ucałował jej dłoń i odszedł do swojego pokoju. Zadowolony z siebie położył się spać. Jednak myśl o kapitanie nie pozwoliła mu szybko zasnąć.

Rozdział drugi
Pierwsze przesłuchanie


„K. został telefonicznie powiadomiony, że najbliższej niedzieli ma odbyć się małe przesłuchanie w jego sprawie”.
Przesłuchania miały odbywać się regularnie, niemal każdego tygodnia. Miało to na celu przyspieszenie i usprawnienie procesu. Wybrano właśnie niedzielę, aby termin nie kolidował z wykonywaniem pracy zawodowej bankiera. Podano mu dokładny adres, pod który miał się zgłosić. K. wiedział, że musi tam pójść, ponieważ wierzył, że to przesłuchanie będzie zarówno pierwszym, jak i ostatnim. Liczył, że przekona śledczych i tajemniczy proces przeciwko niemu zostanie odwołany. Gdy odłożył słuchawkę telefonu służbowego przy aparacie pojawił się wicedyrektor, z którym Józef nie żył w zgodzie.

Mężczyzna zaproponował bohaterowi niedzielny wypad na żaglówki i spotkanie z jego przyjaciółmi. Bohater wiedział, że urzędnik nie mówił tego szczerze, ale z obowiązku, gdyż w jego pozycja w banku była bardzo mocna. K. odmówił, mówiąc, że miał już pewne zobowiązania, których nie będzie w stanie przełożyć. Po pewnym czasie uzmysłowił sobie, że nie wie, o której godzinie ma stawić się na przesłuchanie. Uznał, że najlepiej będzie stawić się na miejscu o dziewiątej rano.

Niedzielny poranek był pochmurny. Józef obudził się z bólem głowy, ponieważ poprzedniego wieczora do późna siedział w piwiarni. Pośpiesznie ubrał się i bez śniadania pobiegł na przedmieście, gdzie miało odbyć się przesłuchanie. Po drodze zauważył trzech bankierów: Rabensteinera, Kullicha i Kaminera. Dwaj pierwsi jechali tramwajem, a trzeci siedział przed kawiarnią. K. nie korzystał tego dnia ze środków transportu, ponieważ nie chciał natknąć się na jakiegoś znajomego przed przesłuchaniem. Biegł chodnikiem chcąc zdążyć na dziewiątą, pomimo że nie umówił się wcale na tę godzinę. Odnalazł ulicę Juliusza, przy której znajdował się budynek sądu.

Wreszcie stanął przed wielkim domem, w którym go oczekiwano. Brama wjazdowa do rozległego gmachu była na tyle szeroka i wysoka, że z łatwością przejeżdżały przez nią ciężarówki. K. zorientował się, że znał większość z firm, których nazwy widniały na bokach samochodów stojących pod budynkiem. Wiele z nich było obsługiwanych przez jego bank. Józef rozglądając się zwracał uwagę na szczegóły. Dostrzegł bosego mężczyznę czytającego gazetę, huśtające się dzieci, dziewczynę z wiadrem przed pompą studni. Zauważył też rozpięty między oknami sznur, na którym schła bielizna. Gdy podszedł bliżej zorientował się, że budynek ma trzy klatki schodowe, a na końcu podwórza małe przejście, które prowadziło na jeszcze inne podwórze. Uzmysłowił sobie tedy, że
„traktowano go doprawdy z osobliwym niedbalstwem czy obojętnością”,
ponieważ nie powiedziano mu w którym pokoju ma dojść do przesłuchania.

Wszedł do środka. Na korytarzu bawiły się dzieci. Zaczął poszukiwania pokoju od pierwszego piętra. Wpadł na pomysł, że będzie pukał do każdych drzwi i zamiast pytać o komisje śledczą, będzie udawał, że szuka stolarza Lanza. Dzięki temu zajrzy wszędzie, a nie każdy dowie się, iż miał stawić się na przesłuchanie. Nazwisko to wpadło mu do głowy nieprzypadkowo, właśnie tak nazywał się siostrzeniec pani Grubach. Większość pomieszczeń stanowiły jednopokojowe kawalerki, w których matki gotowały obiady swoim dzieciom, a te nieustannie biegały po korytarzach. Z czasem życzliwi ludzie zaczęli pomagać Józefowi w poszukiwaniach stolarza, o którym nigdy nie słyszeli. Nie odstępowali go na krok, oprowadzając go po kolejnych piętrach, przez co K. zaczął żałować swojego pomysłu. Przed piątym postanowił przerwać poszukiwania, podziękował młodemu robotnikowi, który starał się mu pomóc, a gdy się go pozbył zapukał do pierwszych drzwi na tej kondygnacji.


Wiszący na ścianie w pokoju zegar wskazywał godzinę dziesiątą. Gdy zapytał, czy znalazł się w mieszkaniu Lanza, młoda kobieta, która prała właśnie dziecięce ubranka, zaprosiła go do środka. Wewnątrz trwało zebranie i nikt nie zwrócił uwagi na nowego gościa. W bardzo dusznym pokoju zgromadziło się mnóstwo ludzi, bohater dostrzegł też u góry pomieszczenia galerię, która była tak blisko sufitu, że stojący na niej musieli się garbić. Jakiś chłopiec chwycił Józefa za rękę i poprowadził za sobą.

Przedzierali się przez tłum, wydawałoby się, politycznych działaczy dzielnicy pochłoniętych jakimś sporem. Chłopiec zaprowadził K. do biurka, za którym zasiadał otyły mężczyzna, poczym próbował ogłosić jego przybycie. Dopiero za trzecim razem mężczyzna za stołem zwrócił na niego uwagę i wysłuchał na ucho jego raportu. Wtedy opasły człowiek spojrzał na zegarek i zarzucił Józefowi, że ten spóźnił się o godzinę i pięć minut. Gwar zaczął cichnąć, jedynie ludzie przebywający na galerii nie przerywali swoich rozmów. Józef dostrzegł wtedy, że byli oni gorzej ubrani od tych, którzy stali niżej. Bohater nie miał zamiaru się sprzeczać, postanowił, że będzie więcej obserwował, aniżeli mówił. Gdy zabrał głos i powiedział, że jest gotowy rozległy się oklaski z prawej strony sali. K. był przekonany, że tych ludzi uda mu się przekonać do siebie. Martwiła go cisza, jaka panowała po lewej stronie.

Otyły mężczyzna rozpoczął przesłuchanie. Najpierw jednak pouczył Józefa, aby więcej się nie spóźniał. K. wszedł na specjalne podium, które przyciśnięte było do biurka. Sędzia zaczął wertować sfatygowany notatnik. Spojrzał znad kartki i zapytał bohatera, czy wykonywał zawód malarza pokojowego. Józef odparł, że pełnił stanowisko pierwszego prokurenta wielkiego banku. Ludzie zgromadzeni po prawej stronie sali roześmiali się serdecznie. Zakłopotanemu otyłemu śledczemu nie podobała się ta reakcja publiczności na parterze, lecz nie mógł na nią nic poradzić. Jedyne co zrobił, to spojrzał groźnie na śmiejących się na galerii. Lewa strona sali zachowywała wciąż spokój. Józef zabrał ponownie głos. Przekonywał, że pomyłka, jaką popełnił sędzia, była typowa dla całego postępowania, które zostało przeciwko niemu wszczęte. Dodał, że jedynie z litości uznawał to przesłuchanie za element procesu sądowego.

Ta ostra wypowiedź nie spotkała się ze spodziewanym aplauzem publiczności. Przedłużającą się ciszę przerwał odgłos uchylanych drzwi. Do sali weszła praczka, która wpuściła Józefa do mieszkania. Bohater chwycił leżący na biurku poplamiony notatnik sędziego i podniósł go z obrzydzeniem. Zanim rzucił zeszyt z powrotem, zwrócił się do publiczności mówiąc:
„Oto są akta sędziego śledczego (…) Proszę w nich spokojnie czytać dalej, panie sędzio śledczy, tej księgi win zaiste się nie boję, mimo że jest mi niedostępna, ponieważ mogę ją uchwycić tylko dwoma końcami palców i nie wezmę jej całą ręką”.
Otyły mężczyzna starał się doprowadzić notatnik do ładu, poczym rozłożył go przed sobą, aby dalej w nim czytać. Józef rzekł, że jego przypadek to zwykła, nic nie znacząca pomyłka, ale symptomatyczna do postępowania, jakie było stosowane wobec wielu. Poza jednym entuzjastycznym okrzykiem, nikt na sali nie zareagował na te słowa.

K. zwrócił uwagę na mężczyzn z pierwszego rzędu, miał wrażenie, iż oni byli najważniejszymi ludźmi w pomieszczeniu. Bohater przekonywał, że nie zależało mu na popisach oratorskich, pragnął „jedynie omówienia pewnego publicznego zła”. Przybliżył zgromadzonym swoją historię. Zaczął od tego, że przed dziesięcioma dniami został aresztowany. „Dwóch ordynarnych strażników” wtargnęło rankiem do jego mieszkania, myląc go zapewne z jakimś malarzem pokojowym.

Nazwał funkcjonariuszy „zdemoralizowaną hołotą”, która zamiast pilnować go, zajęła pokój obok, aby tam przez cały czas ze sobą rozmawiać bez sensu. Opowiedział również o tym, że zjedli mu śniadanie, a potem zaproponowali, że jeśli da im pieniądze to kupią mu coś do jedzenia w restauracji. Wspomniał, iż dowodzący nimi nadzorca bezprawnie zajął pokój kobiety, którą on bardzo cenił. Dodał, że najbardziej oburzające w tym wszystkim było to, iż nikt nie potrafił powiedzieć mu, dlaczego został aresztowany. Na koniec wyjawił, że świadkami zatrzymania byli trzej pracownicy jego banku i pani Grubach. Według Józefa, funkcjonariusze liczyli, iż te osoby puszczą w obieg informację o jego aresztowaniu, przez co podważą jego reputacje w mieście i w pracy. Nagle dostrzegł, że sędzia jednym spojrzeniem dał znać komuś w tłumie. Powiedział głośno, iż zauważył to skinienie. Zaapelował do zgromadzonych, do których ów sygnał był skierowany, aby otwarcie okazywali swoje odczucia.

Mężczyzna stojący za zdenerwowanym sędzią nachylił się nad nim, aby udzielić mu jakiejś porady. Tak wyraźny wcześniej podział wśród zgromadzonych zatarł się. Nie było już lewej i prawej strony, reagujących odmiennie. Sala podzieliła się na zwolenników sędziego i Józefa. Więcej było tych drugich. K. zapowiedział, że jego przemówienie zbliża się do końca. Dodatkowo, aby to zaakcentować, uderzył pięścią w stół.
„Nie ma wątpliwości, że za wszystkimi funkcjami tego sądu, a więc w moim wypadku za aresztowaniem i dzisiejszym przesłuchaniem, stoi jakaś wielka organizacja. Organizacja, która zatrudnia nie tylko przekupionych strażników, ograniczonych nadzorców i sędziów śledczych, mających w najlepszym razie skromne wymagania, lecz także utrzymuje biurokrację wysokiego i najwyższego stopnia, z nieodzownym a niezliczonym orszakiem sług, pisarzy, żandarmów i innych pomocników, może nawet katów, tak jest, nie cofam tego słowa”,
powiedział Józef.. Za cel owej organizacji miało być wytaczanie bezsensownych zarzutów niewinnym obywatelom. Wszystko to, według K., miało związek z korupcją.

Gdzieś w tłumie rozległ się krzyk. Józef wytężył wzrok i przez kłęby dymu dostrzegł, że jeden z mężczyzn w kącie sali nacierał na praczkę. To właśnie on krzyczał i zwracał oczy ku sufitowi, co cieszyło zgromadzonych wokół. K. chciał zareagować, lecz pierwsze rzędy były tak zwarte, że niedałby rady przecisnąć się przez nie. W dodatku ktoś złapał go od tyłu za kołnierz. Udało mu się jednak zeskoczyć z podium, przez co znalazł się oko w oko z tłumem. Ten widok przeraził go i zadziwił.

Twarze mężczyzn przypominały mu oblicza pijaków. Zauważył też, że każdy ze zgromadzonych na sali miał na kołnierzu jakąś błyszczącą odznakę. Gdy się obrócił, ujrzał emblemat również u sędziego.
„Więc to tak! (…) Przecież wy wszyscy jesteście, jak widzę, urzędnikami, jesteście tą przekupną bandą, przeciwko której wystąpiłem, stłoczyliście się tutaj jako gapie i szpicle, utworzyliście pozorne partie, z których jedna oklaskiwała mnie, aby mnie wybadać, chcieliście nauczyć się sztuki zwodzenia niewinnych!”.
Szarpiąc jakiegoś starca krzyczał, że będzie musiał uciec się do użycia siły. Chwycił swój kapelusz i skierował się do wyjścia. Przy drzwiach czekał na niego sędzia śledczy. Otyły mężczyzna powiedział Józefowi, że właśnie zaprzepaścił swoją szansę na przesłuchanie, w którym mógł oczyścić się z zarzutów. K. roześmiał się, nazwał go „łajdakiem” i pośpiesznie wyszedł. Tłum za jego plecami zaczął ponownie wrzeć.

Rozdział trzeci
W pustej sali posiedzeń - Student – Kancelarie


Chociaż zawiadomienie nie przyszło, K. wybrał się następnej niedzieli ponownie do gmachu. Gdy zapukał do znajomych drzwi na piątym piętrze, praczka zdziwiona jego widokiem powiedziała, że tego dnia nie będzie posiedzenia. Dopiero, gdy pokazała Józefowi pusty pokój przesłuchań zdał sobie sprawę, że przyszedł na próżno. Mąż kobiety był sądowym woźnym. Wiadomość, że była ona mężatką zdziwiła K., który przypomniał sobie zajścia jakie miały miejsce w sali posiedzeń przed tygodniem. Praczka usprawiedliwiła się, iż incydent, którego była bohaterką i przez który przerwano jego mowę, nie wpłynął na ocenę jego wystąpienia. Postawa Józefa została przez zgromadzonych bardzo nieprzychylnie. Dalej kobieta dodała, że napastujący ją wtedy osobnik to student. Mężczyźnie wróżono wielką karierę polityczną, dlatego mąż praczki musiał znosić jego niestosowne zachowanie, aby nie stracić pracy.

Kobieta szeptem powiedziała Józefowi, że bardzo podobało się jej jego przemówienie i wyraziła swoją nadzieję, że uda mu się przeprowadzić pewne reformy. K. odpowiedział, że zależy mu na poprawieniu panujących w sądzie zwyczajów oraz zmianie procedur śledczych. Uradowana tymi słowami praczka pozwoliła Józefowi przejrzeć książki należące do sędziego śledczego, które ten zostawił na biurku. Wszystkie były stare i zniszczone. Na tytułowej stronie pierwszej z nich widniał sprośny rysunek nagiej pary siedzącej na kanapie. Druga nosiła tytuł Plagi, jakie musiała znosić Małgosia od swego męża Jasia. K. nie mógł uwierzyć, że człowiek posiadający takie książki miał go sądzić. Kobieta poprosiła Józefa, by usiadł obok niej na podium. Praczka zachwycała się oczami bohatera, przyznała też, że podobał się jej od samego początku.
„Więc to jest wszystko (…) oświadcza mi się, jest zepsuta jak wszyscy tu wokoło, ma już, co łatwo zrozumieć, urzędników sądowych do syta i z radością wita pierwszego lepszego mężczyznę komplementem na temat jego oczu”,
pomyślał K. i wstał. Wytłumaczył kobiecie, że mimo szczerych chęci nie będzie mogła mu pomóc, ponieważ nie znała żadnego wysokiego urzędnika. Aby odwzajemnić jej komplementy dodał, iż ona jemu również się podobała.
„Pani należy do społeczności, którą ją muszę zwalczać. Pani zaś czuje się w niej dobrze, jest pani zakochana w studencie, a jeśli go nawet nie kocha, to woli go pani w każdym razie od swego męża”,
dodał K.

Kobieta omal się nie rozpłakała. Prosiła Józefa, by nie opuszczał jej tak szybko. Bohater próbował ją uspokoić. Prosił ją, aby nie starała mu się pomóc w jego procesie, ponieważ dla niego nic on nie znaczył. Przekonywał kobietę, że cała ta sprawa to próba wymuszenia od niego łapówki, nic więcej. Poprosił praczkę, by przekazała śledczemu, że on nie będzie brał udziału w żadnych zajściach korupcyjnych. Kobieta oparła, że sprawozdania sędziego mają wielką wagę, a on wysyłał ich dziesiątki do swoich zwierzchników. Dodała też, że bohaterem wielu z tych raportów był właśnie Józef. Sugerowała również, że sędzia durzył się w niej i mogłaby to w jakiś sposób wykorzystać, by pomóc bohaterowi. Kobieta pokazała K. pończochy, które dostała od śledczego za pośrednictwem jego współpracownika, studenta.

Praczka spostrzegła, że przyglądał im się Bertold, niski młodzieniec o rzadkiej rudej brodzie. Józef rozpoznał go, był to student nauk prawniczych, któremu wszyscy wróżyli wielką karierę. Mężczyzna wymownie kiwnął palcem na kobietę, a ta posłusznie odeszła od bohatera, mówiąc mu:
„(…) natychmiast wrócę i później pójdę z panem, jeśli mnie pan zabierze, pójdę, dokąd pan zechce, będzie pan mógł ze mną wszystko zrobić, będę szczęśliwa, jeśli stąd odejdę, najchętniej na zawsze”.
K. odganiał od siebie myśli, iż kobieta manipulowała nim na korzyść sądu. Podobała mu się i nie widział powodu, dla którego miałby odmówić sobie przyjemności odebrania sędziemu śledczemu ukochanej. Niepokoiła go przedłużająca się rozmowa kobiety z Bertoldem. Po pewnym czasie student objął praczkę i pocałował ją w kark. Józef przekonał się, iż faktycznie młodzieniec ją terroryzował.

Mężczyźni rzucali sobie wrogie spojrzenia, obydwaj rywalizowali ze sobą o kobietę. Doszło między nimi do utarczki słownej, z której bohater wyszedł zwycięsko. Bertold żałował, że sędzia zezwolił K. odpowiadać z wolnej stopy, zamiast zamknąć go w areszcie. Gdy Józef chwycił praczkę za rękę i chciał z nią odejść, student podniósł ją na ręce i skierował się z nią w stronę drzwi. Kobieta nazwała go „małym potworem” gładząc go po twarzy, a do bohatera rzekła, iż wszelki opór był daremny, ponieważ to sędzia śledczy posyłał po nią. Zaczęła krzyczeć na Józefa, by ten nie przeciwstawiał się Bertoldowi, ponieważ on spełniał tylko rozkazy swojego zwierzchnika. Zawiedziony i rozwścieczony K. pchnął studenta z całej siły, lecz ten tylko na chwilę stracił równowagę. Odczuwał gorycz porażki, ale uważał, iż sam był sobie winien. Przegrał, ponieważ walczył, zamiast zostać w domu i prowadzić swój zwykły tryb życia, dzięki któremu czułby się lepszym od tych ludzi.

Bertold niósł kobietę po wąskich schodach na strych. Bohater zorientował się, że został okłamany przez kobietę. Nie wydawało mu się, iż sędzia śledczy mieszkał na strychu, a podobno do niego zabrał ją student. Jednak tuż przy wejściu na schody wisiała karteczka, na której brzydkim pismem nakreślono: „Wejście do kancelaryj sądowych”. Przyszła mu do głowy myśl, iż dlatego właśnie nagabywano go we własnym mieszkaniu, a nie wezwano do stawienia się od razu w tym budynku. Czuł się dużo lepiej sytuowany niż sędzia, który musiał gnieździć się na strychu wśród rupieci, podczas gdy on miał do swojej dyspozycji wielki gabinet w banku.

Do Józefa podszedł woźny sądowy i zapytał, czy ten nie widział jego żony. Bohater odparł, że właśnie student zaniósł ją do pokoju sędziego. Niezadowolony mężczyzna wyznał, że zwierzchnicy zlecają mu błahe zadania, aby pozbyć się go z mieszkania, a wtedy uprowadzają jego małżonkę. Pomimo że ten stara się wykonać swoje polecenie jak najszybciej, nigdy nie udało mu się zdążyć na czas do domu, aby powstrzymać studenta. Przyznał też, że z chęcią rozprawiłby się z młodzieńcem, gdyby nie był tak zależny wobec sędziego. Woźny zdawał sobie sprawę, że główną winowajczynią tych zajść była jego żona, która swoim zachowaniem prowokowała mężczyzn. Jedynym rozwiązaniem, według niego, było pobicie studenta, lecz on sam nie mógł tego zrobić.
„Tylko taki mężczyzna jak pan mógłby to zrobić”,
zwrócił się woźny do Józefa. Mężczyzna uważał, że skoro K. był oskarżonym, a w ich sądzie niemal wszystkie procesy kończyły się skazaniem, nie miał nic do stracenia. Józef przyznał, że z chęcią pobiłby studenta oraz każdego innego urzędnika sądu. Woźny przytaknął i zaproponował bohaterowi zwiedzenie kancelarii.

Za poczekalnię służył ciemny, wąski korytarz, od którego ścian odrywały się deski. Nie wszystkie drzwi były całe, niektóre zrobione były na kształt kraty z listew, zza których urzędnicy mogli spoglądać na petentów. Czekający na przyjęcie ludzie byli skromnie ubrani, swoim widokiem przypominali żebraków ulicznych. K. dowiedział się od woźnego, że wszyscy byli oskarżeni. Józef zwrócił się do pierwszego z nich z pytaniem na co czeka. Wysoki i smukły mężczyzna był tak zagubiony i zakłopotany, że nie potrafił udzielić odpowiedzi. Dopiero gdy woźny powtórzył pytanie K., podejrzany po dłuższej chwili odparł:
„Postawiłem przed miesiącem kilka wniosków o przeprowadzenie dowodu w mojej sprawie i czekam na załatwienie”.
Józef odparł, iż nie wie dlaczego ktoś robi sobie tyle trudu, jemu nigdy nie przyszło do głowy, aby w swojej błahej sprawie zabiegać o dołączenie nowych dowodów. K. wyczuł wielki strach mężczyzny. Bohater próbował przekonać go, że również był oskarżonym. Gdy chwycił go za rękę ten krzyczał zupełnie jakby ktoś go torturował. Woźny szepnął Józefowi, że prawie każdy z oskarżonych był tak wrażliwy.

K. wraz z mężem praczki przeszli się po całym korytarzu, skręcili w prawo. Po jakimś czasie Józef poczuł się zagubiony i miał ochotę wyjść z kancelarii. Bohater domagał się jednak od woźnego, aby ten natychmiast wyprowadził go z budynku. Na korytarz wyszła zaalarmowana krzykiem młoda urzędniczka. Gdy zapytała co się stało, Józef długo nie wiedział co odpowiedzieć. Nie chciał mówić jej, że był oskarżonym. Dziewczyna przyniosła mu krzesło i poprosiła aby usiadł, gdyż była przekonana, że K. najzwyczajniej w świecie zasłabł. W lokalu panował okropny zaduch, zwłaszcza w tak słoneczne dni, jak ten. Dodatkowo zapach suszonego prania powodował często mdłości u ludzi, którzy pojawiali się w kancelarii po raz pierwszy.

Dziewczyna chciała wpuścić nieco świeżego powietrza, lecz jak uchyliła lufcik do pomieszczenia dostała się głównie sadza. Zamroczony Józef nie miał siły wstać. Poprosił stojącego w drzwiach mężczyznę, by ten wsparł go ramieniem i pomógł mu udać się do wyjścia. Jednak pracownik kancelarii nie podszedł do niego i dalej stał z rękami w kieszeniach oparty o futrynę i uśmiechał się. Kobieta przedstawiła go jako informatora kancelarii.

Mężczyzna ten znał odpowiedzi na wszystkie pytania petentów.
„A nie jest to jedyna jego zaleta, drugą jest elegancki strój”,
dodała. Tłumaczyła, że klienci najczęściej to właśnie z nim mieli do czynienia, dlatego też musiał być stosownie ubrany. Dziewczyna zdradziła również, iż urzędnicy sami zorganizowali zbiórkę pieniędzy na strój informatora, ponieważ zarząd nie miał zamiaru przeznaczać na to specjalnych środków finansowych.
„Wszystko to na to, by robił dobre wrażenie, ale on przez swój śmiech psuje wszystko i odstrasza ludzi”,
zakończyła.

Dziewczyna za wszelką cenę chciała usprawiedliwić niegrzeczne zachowanie swojego współpracownika. Wreszcie urzędnicy pomogli Józefowi podnieść się z krzesła. Gdy prowadzili go do wyjścia kobieta szeptała bohaterowi do ucha, że informator miał naprawdę złote serce, chociaż tego nie okazywał. Przekonywała go, że urzędnicy sądowi, choć są postrzegani jako bezduszni, wcale takimi nie są. Przyprowadzili go do poczekalni i posadzili na chwilę obok oskarżonego, z którym Józef rozmawiał wcześniej. Smukły mężczyzna nie zwrócił uwagi na bohatera, zamiast tego usprawiedliwiał informatorowi swoją obecność w kancelarii.

Urzędnik odparł mu, że nie widzi niczego złego w tym, że ktoś przejmuje się swoją sprawą. K. poczuł się jeszcze gorzej Dopiero, gdy postawiono go naprzeciw drzwi wyjściowych i uchylono je, doszedł do siebie. Gdy bohater dziękował urzędnikom i chciał się pożegnać dostrzegł, że ci, przyzwyczajeni do kancelaryjnego zaduchu, źle znosili świeże powietrze. Zbiegł ze schodów wielkimi susami, zaskoczony tą nagłą odmianą samopoczucia.
„Czyżby ciało zamierzało zbuntować się i zgotować mu nowy proces, skoro tak łatwo znosił dotychczasowy?”,
zastanawiał się Józef.

Rozdział czwarty
Przyjaciółka panny Bürstner


K. kilkakrotnie próbował skontaktować się z panną Burstner. Wysłał do niej nawet dwa listy – na adres domowy i do biura, jednak na żaden z nich nie otrzymał odpowiedzi. Stenotypistka wciąż go ignorowała. W niedzielę rano zauważył, że panna Montag, która wynajmowała pokój u pani Grubach, przeprowadzała się do panny Burstner. Po raz pierwszy od ostatniej kłótni Józef odezwał się do pani Grubach. K. narzekał na hałas, jaki towarzyszył przeprowadzce, panna Montag sama przenosiła swoje rzeczy pojedynczo, a przez to, że kulała, robiła to bardzo wolno i dość głośno. Pani Grubach w zwolnionym pokoju zamierzała umieścić kapitana, aby ten nie przeszkadzał Józefowi. Zanim pani Grubach opuściła jego pokój, Józef odebrał od służącej wiadomość. Panna Montag pragnęła się z nim spotkać w jadalni. Odpowiedział, że zaraz się tam zjawi. Poczym wyprosił kucharkę z pokoju i przebrał się.

Gdy zszedł do jadalni zastał tam pannę Montag. Niemka zapytała najpierw, czy Józef w ogóle ją znał. Według niej K. nie interesował się ani wydarzeniami mającymi miejsce w pensjonacie, ani jego mieszkańcami. Bohater odparł, że wiedział kim ona jest. Kobieta powłócząc nogą udała się do okna, skąd wzięła swoją torebkę. Wyjaśniła, że spotyka się z nim na prośbę swojej przyjaciółki, która nie czuła się najlepiej, dlatego ją poprosiła o tę przysługę. Przytaknęła, gdy Józef spytał, czy panna Bürstner nie chciała się z nim spotkać osobiście. Uważała, że rozmowa między nią, a Józefem nie miała żadnego sensu, ponieważ bohater stanowczo przesadzał, przypisując ich spotkaniu zbyt wielką wagę. Urażony K. wstał i chciał opuścić jadalnię, gdy w jej drzwiach stanął kapitan Lanz. Mężczyzna przywitał się zarówno z panną Montag, jak i z Józefem. Bohater dostrzegł, że pomiędzy siostrzeńcem panny Grubach, a młodą Niemką było coś więcej niż tylko znajomość. Józef zamknął za sobą drzwi jadalni i miał już iść do siebie. Jednak gdy mijał drzwi pokoju panny Bürstner zapukał do nich. Gdy nie uzyskał żadnej odpowiedzi zapukał ponownie, głośniej. Wreszcie uchylił drzwi i odkrył, iż w pokoju nie było nikogo. Mieszkanie było już przemeblowane, a dodatku panował w nim bałagan. K. przeczuwał, że panna Bürstner wyprowadziła się stamtąd. Gdy wyszedł na korytarz dostrzegł na jego końcu pannę Montag rozmawiającą z kapitanem. Miał wrażenie, że para go śledziła. Józef przeszedł pośpiesznie do swojego pokoju.

Rozdział piąty
Siepacz


Pewnego wieczora, wychodząc z pracy, K. usłyszał podejrzane jęki z pokoju, który służył w banku za rupieciarnię. Gdy szarpnął za drzwi odkrył, że znajdowali się tam trzej mężczyźni. Jeden z nich miał na sobie dziwne skórzane ubranie, które odsłaniało jego szyję i ramiona. Zorientował się, że dwaj pozostali mężczyźni to funkcjonariusze Franciszek i Willem, a trzeci z mężczyzn trzymał w ręku rózgę. Strażnicy powiedzieli Józefowi, że sędzia śledczy kazał ich wychłostać. K. tłumaczył im się, że nie poskarżył na nich, a jedynie opisał sceny, które rozegrały się w jego mieszkaniu. Willem odparł, że za swoją pracę są beznadziejnie opłacani, a do tego jest ona żmudna i niewdzięczna. Strażnicy próbowali wzruszyć Józefa, ale wtedy trzeci mężczyzna zwrócił się do niego: „(…) kara jest równie sprawiedliwa jak nieunikniona”.

Jednak Willem wciąż był przekonany, że gdyby nie K. i jego oskarżenia, to nie doszłoby do chłosty. Dodał, że przez bohatera cała ich kariera legła w gruzach. Józef zapytał siepacza, czy istniała jakaś możliwość odroczenia kary. Rosły mężczyzna z uśmiechem odparł, że nie. Zapewniał też, że strażnicy pod wpływem strachu wygadywali brednie. Willem i Franciszek zaczęli się powoli rozbierać, a K. próbował przekupić siepacza, by ten nie karał funkcjonariuszy. Jednak kat nie miał zamiaru przyjąć łapówki twierdząc, że bohater z pewnością na niego doniesie i to jemu ktoś wymierzy baty. Józef próbował bronić strażników:
„Zupełnie nie uważam ich bowiem za winnych, winna jest organizacja, winni są wysocy urzędnicy”.
Dodał, że gdyby klęczał tu na przykład sędzia, to sam zapłaciłby siepaczowi, by ten go wychłostał. Siepacz odparł:
„(…) nie dam się przekupić. Jestem wynajęty do bicia, więc biję”.
Franciszek uwiesił się na ramieniu Józefa i błagał go, by uratował chociaż jego. Oczernił Willema mówiąc, że to on sprowadził go na złą drogę. Słowa Franciszka, iż przed bankiem czekała na niego narzeczona sprawiły, że K. popłakał się ze wzruszenia. Nagle siepacz postanowił dłużej nie czekać i z całej siły zaczął okładać strażników rózgą po gołych plecach. Nieludzki krzyk Franciszka był tak donośny, że rozbrzmiał w całym budynku. Mężczyzna padł na podłogę z bólu, lecz nie uchroniło go to od kolejnych ciosów. K. odepchnął go od siebie i wyszedł na korytarz. Jeden z woźnych podbiegł pod rupieciarnię, Józef powiedział mu, że był tam tylko on, a skowyt i hałas musiał pochodzić z zewnątrz, najprawdopodobniej był to jakiś pies.

K. nie miał odwagi wracać do rupieciarni, nie chciał też iść do domu. Nie czuł się winny chłoście, ale żałował, że nie udało mu się jej zapobiec. Dziwił się, że siepacz odmówił przyjęcia łapówki, choć widok pieniędzy z pewnością wywarł na nim duże wrażenie. Z rupieciarni nie dochodziły już żadne odgłosy, K. obawiał się, iż strażnicy zostali pobici na śmierć. Gdy chwytał za klamkę drzwi wyjściowych postanowił, że ukarze wysokich urzędników, którzy zlecieli siepaczowi wychłostanie funkcjonariuszy.

Na ulicy nie dostrzegł żadnej dziewczyny, która mogłaby być narzeczoną Franciszka. Zrozumiał, że strażnik za wszelką cenę próbował wzbudzić w nim litość. Następnego dnia K. nie mógł przestać myśleć o funkcjonariuszach. Po pracy zajrzał do rupieciarni, gdzie zastał siepacza stojącego nad Willemem i Franciszkiem, a ci dwaj błagali Józefa o litość. Natychmiast zatrzasnął drzwi i niemal ze łzami w oczach pobiegł do woźnych i nakazał im posprzątanie pomieszczenia. Pracownicy banku zobowiązali się, że zrobią to z samego rana następnego dnia, ponieważ było już zbyt późno.

Rozdział szósty
Wuj - Leni


Pewnego popołudnia w banku pojawił się wuj Józefa, Karol, „drobny obywatel ziemski z prowincji”. Bohater od dłuższego czasu spodziewał się tej wizyty. Krewniak przybywał do stolicy zwykle na jeden dzień i w pośpiechu zawsze chciał załatwić wszystkie swoje sprawy. Mężczyzna niegdyś opiekował się Józefem, dlatego ten czuł się zobowiązany do udzielenia mu wszelkiej pomocy. Jednak nie darzył wuja wielką sympatią, po cichu nazywał go „upiorem z prowincji”. Po wejściu do gabinetu bohatera, mężczyzna zażyczył sobie rozmowy w cztery oczy. Na jego twarzy rysowało się oburzenie, ponieważ dotarła do niego wiadomość o procesie Józefa. Powiadomiła go o tym listownie Erna, jego córka, która przebywała w stolicy na pensji. Pewnego dnia chciała spotkać się z K. w banku, ale jakiś mężczyzna oświadczył jej, że pan prokurent jest zajęty rozmową o swoim procesie. Józef przyznał w duchu, że zupełnie zapomniał o Ernie, osiemnastoletniej gimnazjalistce, którą miał się opiekować. Oburzony wuj zaczął wypytywać o proces. Starszemu mężczyźnie nie podobał się spokój bohatera, obawiał się, że na całym tym zamieszaniu może ucierpieć nazwisko rodziny, której Józef był dotąd chlubą. Wuj był początkowo przekonany, że sprawa, w której postawiono zarzuty jego krewniakowi była związana z bankiem. K. zasugerował, że ich rozmowie z pewnością przysłuchuje się woźny pod drzwiami, dlatego zaproponował udanie się w bardziej ustronne miejsce. Bohater wezwał do gabinetu młodego pracownika banku, wydał mu stosowne instrukcje i razem z wujem opuścił pomieszczenie.

Na schodach Józef zaczął tłumaczyć krewnemu sytuację, w której się znalazł. Zaczął od tego, iż nie odpowiadał przed zwykłym sądem. Gdy wyszli na ulicę Karol zapytał, jak do tego mogło dojść, czy K. nie zauważył wcześniej żadnych oznak wszczętego przeciwko niemu postępowania. Radził, aby Józef urlopował się z pracy i przyjechał do niego na wieś, gdzie mógłby się wzmocnić i przygotować do procesu. Dodał też, że aparat władzy nie wysyłał na prowincję swoich funkcjonariuszy, a jedynie pisma, co pomogłoby bohaterowi nieco odetchnąć.

K. nie spodziewał się, że wuj aż tak bardzo przejmie się tą sprawą. Karol uważał, że krewniak zawsze miał jasny sąd o rzeczywistości, ale widocznie go utracił, przez co narażał całą rodzinę na hańbę. Wuj był gotów uwierzyć przysłowiu: „Mieć taki proces, znaczy, już go przegrać”. Józef starał się wytłumaczyć starszemu mężczyźnie, że wyjazd na wieś oznaczałby przyznanie się do winy. Ponadto będąc na miejscu łatwiej było mu nadzorować to sprawy. Prosił również o zaufanie do swoich metod, argumentował to swoim doświadczeniem praktycznym z administracją. Wreszcie doszli do porozumienia. Wuj zaoferował wszelką pomoc ze swojej strony, jak tylko bliżej przyjrzy się sprawie. Od dwudziestu lat mieszkał na wsi, przez co jego kontakty ze stołecznymi zaprzyjaźnionymi urzędnikami rozluźniły się. Karol postanowił zaprowadzić Józefa do adwokata Hulda, swojego kolegi z czasów szkolnych. Mężczyzna ten miał renomę obrońcy ubogich, co nie podobało się K., ale nie oponował i zaufał wujowi. W samochodzie bohater opowiedział krewnemu po kolei o wszystkich zdarzeniach związanych z procesem, które miały miejsce.

Kancelaria adwokacka znajdowała się w tej samej dzielnicy, gdzie mieścił się gmach sądu. Gdy znaleźli się pod drzwiami kamienicy, nieznajomy mężczyzna poinformował ich, że mecenas był chory. Po dłuższej chwili pokojówka prawnika wpuściła ich do kancelarii. Młoda kobieta, która przypominała Józefowi swoim wyglądem lalkę, powiedziała, że jej pracodawca chorował na serce. Mecenas znał wuja nie jako Karola, lecz jako Alberta K. Prawnik leżał w łóżku, ponieważ nie miał siły wstać. Cierpiał przez nawrót choroby serca, który tym razem przybrał silniejszą niż zwykle postać. Wuj zasmucił się wyraźnie tą wiadomością.

Mecenas zachwalał Leni, pokojówkę, mówiąc, że zapewnia mu spokój i świetną opiekę. Jednak Karol żywił jakieś uprzedzenia wobec dziewczyny i wciąż wodził za nią wrogim wzrokiem. Chciał ją nawet wyprosić z pokoju, aby omówić sprawę z mecenasem, lecz ten nie pozwolił na to, twierdząc, że miał pełne zaufanie do swojej służącej. Wuj przedstawił prawnikowi swojego siostrzeńca, Józefa. Gdy Huld zorientował się, że Karol nie przyszedł z przyjacielską wizytą, ale w interesach, poprosił Leni, aby zostawiła ich samych.
„Już wyglądasz o wiele zdrowiej (…) odkąd wyniosła się ta wiedźma”,
powiedział do swojego kolegi z lat szkolnych krewny bohatera. Był przekonany, że pokojówka podsłuchiwała pod drzwiami, lecz gdy tam pobiegł nikogo nie było. Mecenas wyznał, że z największą przyjemnością zajmie się obroną Józefa. Zapowiedział, że zrobi wszystko, co w jego mocy, aby mu pomóc. Bohater nie wiedział, skąd prawnik znał szczegóły wszczętego przeciwko niemu procesu. Był przekonany, że wuj nie rozmawiał wcześniej tego dnia ze swoim kolegą.

Mecenas wyjaśnił, iż obracał się w towarzystwie ludzi związanych z sądownictwem i zasłyszał o sprawie siostrzeńca swojego kolegi Alberta. Józef chciał powiedzieć
„Ależ pan pracuje w sądzie w pałacu sprawiedliwości, a nie w tym na strychu”,
ale nie mógł tego z siebie wydusić. Prawnik rzekł, że często kontaktuje się przedstawicielami branży. Ku zaskoczeniu Józefa i wuja wskazał na postać siedzącą przy stoliku w cieniu, w kącie pokoju, mówiąc, że właśnie odbywał jedno z takich spotkań. Starszy pan, który do tego momentu pozostawał niezauważony, wstał zakłopotany. Mecenas poprosił staruszka do siebie i przedstawił go swoim gościom jako dyrektora kancelarii. Józef stał z boku i przyglądał się, jak wuj popadał w zachwyt na nowopoznanym człowiekiem. Dyrektor przejął bowiem prym w rozmowie, a pozostali dwaj mężczyźni chłonęli każde jego słowo i gest wręcz z dziecinną ciekawością. K. nie słuchał ich rozmowy, ponieważ myślał tylko o pokojówce. Dźwięk tłuczonej porcelany sprawił, że wszyscy czterej zaniepokoili się.

Józef postanowił sprawdzić, co się stało. Gdy wyszedł na korytarz spotkał tam pielęgniarkę Leni, która na niego czekała. Kobieta rzuciła celowo talerzem o ścianę, aby bohater wyszedł do niej. Pokojówka zaprowadziła go do gabinetu adwokata. Dziewczyna poprosiła, by bohater zwracał się do niej po imieniu. Miała mu za złe, że najpierw ciągle się jej przyglądał, a potem poprosił, żeby opuściła pokój. Obawiała się, że nie podobała się Józefowi. Wzrok K. przyzwyczaił się już do ciemności, dzięki czemu dostrzegł obraz wiszący na ścianie przedstawiający sędziego w todze, siedzącego na tronie. Leni powiedziała, że to portret znajomego mecenasa, był on jednak w rzeczywistości dużo niższy, niż ukazano to na płótnie.
„(…) dał się na obrazie tak wydłużyć, gdyż jest niedorzecznie próżny, jak wszyscy tu. Ale i ja jestem próżna i bardzo niezadowolona z tego, że się panu wcale nie podobam”,
dodała kobieta. Józef objął ją i przycisnął do siebie. Zapytawszy o stopień mężczyzny z obrazu uzyskał od dziewczyny odpowiedź, że był to sędzia śledczy. Rozczarowany bohater wiedział, że wysocy urzędnicy ukrywali się za takimi właśnie ludźmi.

Według Leni, głównym grzechem popełnianym przez K. w procesie była jego nieustępliwość. Bohater nie był zaskoczony tym, że kobieta znała szczegóły wszczętego przeciwko niemu postępowania. Pokojówka prosiła, aby Zamiast bronić się przed sądem, złożył zeznania. Tylko w taki sposób można było wymknąć się karze, oczywiście przy wydatnej pomocy odpowiednich ludzi. Józef posadził ją sobie na kolanach.
„Werbuję sobie pomocnice (…) najpierw panna Bürstner, potem żona woźnego sądowego, a wreszcie ta mała pielęgniarka, która ma na mnie jakąś niepojętą ochotę. Jak ona tu sobie siedzi na moich kolanach, jakby to było jedyne, dla niej stworzone miejsce!”,
pomyślał K. Na pytanie Leni, czy miał kochankę, odpowiedział najpierw, że nie, ale po chwili przypomniał sobie o Elzie. Miał nawet przy sobie jej fotografię i pokazał ją pokojówce. Według dziewczyny, widoczna na zdjęciu kobieta była tęga i nieokrzesana.

Józef przyznał, że Elza nie była dla niego ani miła ani łagodna i nie umiałaby się dla niego poświęcić. Leni zdziwiła się, dlaczego K. nazywał ją zatem swoją kochanką. Gdy zapytała, czy byłoby mu brak tej kobiety, gdyby zamienił ją na inną, bohater odpowiedział, że przepuszczalnie nie. Dodał jednak, że Elza miała nad nią przewagę, ponieważ nie wiedziała nic o procesie, nawet jakby wiedziała to nie mówiła by o nim.

Pokojówka zapytała, czy jej konkurentka miała jakieś wady fizyczne, ponieważ ona miała jedną. Pokazała Józefowi prawą dłoń, między palcami środkowym i serdecznym rozciągała się skóra. K. nazwał to „wybrykiem natury”, lecz po chwili, gdy obejrzał całą rękę, dodał: „jaka ładna łapka!”, poczym ucałował ją. Wtedy dziewczyna rzuciła się na niego z otwartymi ustami, całowała go i gryzła po szyi. Kochali się na dywanie, a gdy bohater już wychodził, Leni podarowała mu klucz do swojego mieszkania.

Przed kamienicą czekał na Józefa wuj. Karol rzucił się na siostrzeńca i zaczął na niego krzyczeć. Według niego pokojówka była kochanką mecenasa, a przez to, że bohater zniknął z nią na wiele godzin zaszkodził swojej sprawie, która wreszcie zaczęła się dla niego dobrze układać. Wuj powiedział, że wszystkie jego zabiegi, jakie podjął w rozmowie z prawnikiem, a zwłaszcza dyrektorem kancelarii, w którego rękach spoczywał cały proces Józefa, prawdopodobnie poszły na marne. Rozmówcy Karola przez swoją grzeczność nie pytali o jego siostrzeńca, ale z czasem jego nieobecność ich zdenerwowała. Wtedy w pokoju zapadło długie milczenie i oczekiwanie na K., lecz ten wciąż się nie pojawiał. Dyrektor, który poświęcił sprawie bohatera tyle czasu, musiał wracać do swoich zajęć i wyszedł. Wuj dodał też, że Józef przyczynił się również do pogorszenia stanu zdrowia adwokata. Na koniec dodał, że sam musiał czekać przez kilka godzin na siostrzeńca w deszczu, przez co był zupełnie przemoczony.

Rozdział siódmy
Adwokat - Fabrykant - Malarz


Pewnego zimowego dnia K. siedział przemęczony w swoim gabinecie. Zabronił woźnym wpuszczania do środka niższych rangom urzędników, ponieważ potrzebował spokoju. Myśl o procesie nie pozwalała mu pracować, zamiast tego siedział bezczynnie przy biurku z opuszczoną głową. Zastanawiał się, czy nie przygotować sobie przemówienia obronnego, ponieważ nie rozmawiał z mecenasem od prawie miesiąca.

Wątpił, czy prawnik mógł mu pomóc. Adwokat zamiast dociekać w jego sprawie nie zadawał żadnych pytań, a jedynie dawał klientowi dziecinne przestrogi. Mężczyzna najwidoczniej chciał upokorzyć Józefa za to, że przespał się z Leni. Mecenas sporządzał tak zwany pierwszy wniosek dla sądu, ważny dokument z punktu widzenia oskarżonego. Dodał też, iż z ustawy wynikało, że obrona podczas procesu była w gruncie rzeczy nielegalna, zależała jedynie od uznania sędziego. Dlatego też brakowało dobrych adwokatów. Dodatkowo obrońcom przysługiwał najgorszy pokój w całej kancelarii sądowej, mieszczący się na strychu z dziurawą podłogą. Mecenas argumentował taki stan rzeczy:
„Chodzi o możliwie zupełne wyeliminowanie obrony, obwiniony powinien być zdany we wszystkim na siebie samego.

W gruncie rzeczy niezły punkt widzenia, ale nic bardziej mylnego nad wniosek, że w sądzie tym adwokaci są obwinionym niepotrzebni. Przeciwnie, w żadnym innym sądzie nie są tak potrzebni jak w tym. Postępowanie sądowe bowiem jest na ogół trzymane w tajemnicy, nie tylko przed publicznością, ale także przed oskarżonym”.
Zadaniem obrony było więc wydobycie od oskarżonego jak najwięcej o przesłuchaniach, ponieważ sami nie mogli w nich uczestniczyć, a następnie wykorzystanie najistotniejszych informacji.
„Najważniejszą rzeczą pozostają mimo to nadal osobiste stosunki adwokata, na nich polega główna wartość obrony”,
dodał mecenas. Luką w systemie sądowym byli najniżsi urzędnicy, słabi i przekupni. Jednak prawnik miał zamiar wykorzystać jedynie uczciwe kontakty z najwyższymi pracownikami administracji sądowej, ponieważ tylko oni mieli realny wpływ na proces jego klienta.

Na szczęście dla K., dr Huld był jednym z niewielu, a być może jedynym adwokatem, który mógł pochwalić się znajomościami na najwyższym szczeblu. Oskarżyciele oraz sędziowie poprzez fakt, iż wszystkie akta i procedury były tajne, nie mogli liczyć na fachową pomoc, dlatego potajemnie radzili się prawników obrony. Był to jedyny sposób na wygranie procesu przez Józefa.

Aby ukazać rolę obrony, mecenas opowiedział bohaterowi pewną historię. Mówił o starym urzędniku, który przez całą noc przygotowywał się do procesu. Zgromadzeni pod jego kancelarią adwokaci chcieli przejść obok jego biura i dostać się do sali rozpraw, lecz mężczyzna wciąż spychał ich ze schodów. Prawnicy doszli do wniosku, że będą wchodzić na górę pojedynczo i każdy będzie stawiał starcowi bierny opór, by po chwili dać się zepchnąć. Na dole czekali pozostali adwokaci i łapali swojego kolegę. Zależało im na tym, aby zbytnio nie rozgniewać urzędnika. Zmęczony starzec wreszcie dał sobie spokój i wrócił do swojego gabinetu, a prawnicy po cichu przeszli do sali rozpraw.

Mecenas zapewniał też, że reformowanie systemu sądowego było stratą czasu. Zalecał też zachowanie całkowitego spokoju, ponieważ osamotnione działania rewolucyjne nie przyniosą żadnego skutku w walce z ogromną urzędniczą machiną. Apelował również, by Józef zdał się zupełnie na niego i nie podejmował żadnych działań na własną rękę. Najgorszą sytuacją dla adwokata jest ta, w której odbiera mu się proces. Mogło tak się stać poprzez decyzję urzędników, którzy mogli odsunąć obronę od oskarżonego. Wtedy nawet najlepsze kontakty i znajomości nie mogą pomóc prawnikowi powrócić do sprawy.

Mecenas nie złożył jeszcze pierwszego wniosku, ale już rozpoczął wstępne rozmowy z urzędnikami. Póki co wszystko szło po myśli jego klienta. Według K. adwokat działał bardzo powoli. Huld odpierał ten zarzut mówiąc, że Józef powinien był dużo wcześniej się do niego zgłosić. Bohater nie zdawał sobie sprawy, że
„to zaniedbanie przyniesie jeszcze dalsze straty, nie tylko czasowe”.
Jedyną miłą rzeczą, jaką wspominał K. z wizyt u swojego adwokata były chwile, gdy Leni podawała swojemu pracodawcy herbatę. Wtedy też pokojówka niepostrzeżenie głaskała bohatera po włosach lub ściskała jego rękę.

K. podejrzewał, że mecenas nigdy nie miał do czynienia z tak wielkim procesem. Obawiał się, że urzędnicy manipulowali jego obrońcą, tak aby uśpić jego uwagę i w najmniej oczekiwanym momencie odciąć go od sprawy. Józef postanowił działać we własnym imieniu, ponieważ
„Pogarda, jaką przedtem żywił dla procesu, znikła bez śladu”.
Chciał wykorzystać swoje umiejętności, dzięki którym zrobił szybką karierę w banku. Przede wszystkim odrzucił od siebie możliwość winy. Był przekonany, że nie popełnił żadnego przestępstwa. Zdawał sobie sprawę, że proces to interes, podobny do tych, które przeprowadzał w swoim banku. Planował jeszcze tego wieczora odebrać pełnomocnictwo mecenasowi. Następnym krokiem miało być złożenie wniosku w sądzie i codzienne domaganie się, by rozpatrzono jego sprawę. Chciał zaangażować w tym celu znajomych, aby na zamianę przesiadywali w poczekalni kancelarii, nie dając wytchnienia urzędnikom. Zamierzał poświęcić się całkowicie nadzorowaniu swojej sprawy.

Ciężar sporządzenia wniosku okazał się być ponad siły Józefa: „Podanie oznaczało (…) nieskończony mozół”. Zadanie było tym trudniejsze, że K. nie znał aktu oskarżenia. Postanowił zawrzeć w piśmie swój życiorys. Żmudną pracę dzień i noc nad wnioskiem uważał za stratę czasu, wiedział, że powinien skupiać się na karierze zawodowej, ponieważ stanowiska wicedyrektora czy dyrektora były jak najbardziej w jego zasięgu. Musiał jednak najpierw uporać się z procesem, w tym celu potrzebne było mu jak najlepsze podanie. Nie chciał, aby pismo przybrało postać skargi, przez co musiał często je poprawiać.

O godzinie jedenastej wezwał do swojego gabinetu dwóch woźnych. Mężczyźni dostarczyli mu listy i wizytówki dwóch zacnych klientów, którzy oczekiwali na spotkanie z K. Musiał ich przyjąć, choć odrywali go od pracy nad wnioskiem. Pierwszym z nich był fabrykant, dobry znajomy bohatera. Józef początkowo zainteresowany rozmową o rachunkach i interesach szybko stracił koncentrację i zamiast słuchać słów rozmówcy skupił się na jego łysinie. Gdy do gabinetu wszedł wicedyrektor fabrykant podskoczył z krzesła. K. miał nadzieję, że zwierzchnik zajmie się klientem, przez co będzie mógł wrócić do swojej pracy. Fabrykant skarżył się na Józefa, który nie chciał z nim robić interesów. Wicedyrektor zaprosił mężczyznę do swojego gabinetu, gdzie miał zamiar dobić z nim targu. Bohater przypatrywał się tej rozmowie, nie wtrącając się w nią. Fabrykant zapowiedział prokurentowi, że zaraz do niego wróci, ponieważ miał do niego jeszcze jedną sprawę. Gdy wreszcie został sam w gabinecie, K. podszedł do okna i wpatrywał się w padający śnieg. Zastanawiał się nad swoim położeniem i tym, czy podoła obronieniu się przed sądem. Wiedział, że proces stanowił poważną przeszkodzę dla jego kariery zawodowej. Nie potrafił skupić się na sprawach banku,
„podczas gdy na strychu urzędnicy sądowi siedzieli nad jego aktami”.
Wiedział, że jeśli dyrektor dowie się o procesie, to zrobi wszystko, by mu pomóc. Spodziewał się również, iż gdy wieść ta dotrze do wicedyrektora, to mężczyzna nie zawaha się przed użyciem jej przeciwko niemu.

K. uchylił okno, a do pokoju dostały się opary dymu zmieszane z chłodną mgłą. Wtedy z gabinetu wicedyrektora wszedł fabrykant. Mężczyzna cieszył się, że udało mu się dobić interesu z bankierem, ale jego zadowolenia nie podzielał Józef. Gdy bohater chciał go odprowadzić do drzwi, inwestorowi przypomniało się, że miał dla niego drobną wiadomość. „Pan ma proces, prawda?”, zapytał fabrykant. Mężczyzna uspokoił K., mówiąc że dowiedział się o tym od znajomych z sądu, a nie od wicedyrektora, a od niejakiego Titorellego, malarza. Nie było to jego prawdziwe nazwisko, ale pseudonim. Artysta ten malował ładne obrazki dla fabrykanta, ale żył z pracy dla sądu. Mężczyzna był przekonany, że Titorelli mógł pomóc w jakiś sposób Józefowi, co prawda nie miał on żadnej władzy, ale znał wielu sędziów. Fabrykant zastrzegł jednak, aby K. udał się do malarza w sytuacji ostatecznej. Uważał, że jeśli bohater będzie miał sprecyzowany plan obrony, to rady „takiej kreatury” mogłyby mu jedynie zaszkodzić. Wręczył Józefowi list polecający i adres Titorellego i życzył powodzenia w procesie.

K. poprosił czekających pod jego gabinetem klientów o przebaczenie, założył swoje zimowe plato i wyszedł z banku. Właśnie wtedy natknął się na wicedyrektora, który był zdumiony faktem, iż prokurent opuszcza stanowisko pracy w momencie, gdy na spotkanie z nim oczekiwali klienci. Józef był zdeterminowany i ku oburzeniu mężczyzn kierował się do wyjścia. Wicedyrektor zapanował nad zgiełkiem i postanowił przyjąć klientów w swoim gabinecie.

Józef postanowił, że jak tylko upora się ze swoim procesem, to nadrobi wszelkie zaległości zawodowe. Woźnemu powiedział, że musiał wyjść w pilnej sprawie i prosił, by ten przekazał tę informację dyrektorowi. Udał prosto do malarza,
„który mieszkał na przedmieściu położonym w całkiem przeciwnej części miasta, aniżeli kancelarie sądowe”.
Dzielnica była bardzo ponura, brudna i zaniedbana. K. miał zamiar zamienić z Titorellim kilka słów i natychmiast wrócić do banku. Schody kamienicy prowadzące na piętro, gdzie mieszkał malarz były niezwykle strome, a do tego pozbawione poręczy. Poza tym panujący w powietrzu paskudny zaduch i smród sprawiły, że Józef musiał zatrzymać się kilka razy, aby złapać oddech. Wspinając się po stopniach K. spotkał dwie dziewczynki, jedna z nich uderzyło go niechcąco łokciem w zęby. Bohater zapytał, czy zaprowadzi go do mieszkania Titorellego, ale trzynastolatka wolała gonić za swoją koleżanką. Na następnym zakręcie Józef został otoczony przez dziewczynki, które wskazały mu drogę do malarza.

Titorelli zajmował maleńką, drewnianą, ciasną i brudną izdebkę na samym poddaszu. Jedyną dziewczynką, której udało się wejść wraz z K. do mieszkania portrecisty była garbata czternastolatka. Malarz był postacią popularną i lubianą w budynku, zwłaszcza przez dzieci. Ubrany jedynie w lniane spodnie przedstawił się Józefowi. Bohater wręczył mu list od farbykanta. K. spostrzegł, że artysta pracował właśnie nad portretem podobnym, jaki widział w gabinecie mecenasa.

Po przedstawieniu sprawy Titorelli zgodził się pomóc bohaterowi, lecz zastrzegł, że nie posiadał aż tak dobrych znajomości. Miał dostęp jedynie do niższych rangą sędziów, którzy nie byli w stanie uniewinnić nikogo, ponieważ
„To prawo ma tylko najwyższy, dla pana, dla mnie, dla nas wszystkich, niedosięgły sąd”.
Dodał również, że taki przypadek jeszcze nigdy się nie zdarzył, co zmartwiło Józefa. Aby go pocieszyć Titorelli wspomniał o procedurze tak zwanego pozornego uwolnienia, które polegało na tym, że
„sprawa wzbogaca się o poświadczenie niewinności, o zwolnienie i uzasadnienie zwolnienia. Poza tym jednak pozostaje w obrębie procedury, skierowuje się ją (…) do wyższych instancji, stamtąd wraca znowu do niższych (…) Możliwe jest, że oskarżony, który dopiero co uzyskał zwolnienie, przychodzi do domu, tam czekają na niego, aby go ponownie aresztować”.
Drugą procedurą, o którą powinien walczyć Józef, według Titorellego było przewleczenie, polegające na tym, że
„przetrzymuje się proces stale w najniższym stadium procesowym (…) Proces nie kończy się wprawdzie, ale oskarżony jest prawie w tym samym stopniu zabezpieczony przed skazaniem, jak gdyby był uwolniony”.


Józef zdecydował się na kupienie od malarza trzech obrazów. Titorelli postanowił mu je podarować. Artysta odsunął łóżko stojące przy ścianie, które służyły jako drzwi, a oczom K. ukazał się korytarz podobny do tego, w którym już kiedyś był. Malarz wyjaśnił mu, że na strychu budynku mieściła się kancelaria sądowa. Również jego mieszkanie było własnością urzędu. Korytarz z dwóch stron obstawiony był ławkami dla oczekujących. Titorelli odprowadził K. do wyjścia, ale przerażony widokiem bohater nawet się nie odwrócił, gdy ten go pożegnał.

Józef wsiadł w pierwszą taksówkę i pojechał do banku. W najniższej szufladzie swojego biurka ukrył obrazy, które dostał od malarza w nadziei, że wicedyrektor ich nie odnajdzie.

Rozdział ósmy
Kupiec Block - K. wypowiada adwokatowi



„Wreszcie K. zdecydował się jednak odebrać adwokatowi pełnomocnictwo”.
Podjęcie tej decyzji nie było łatwe i kosztowało bohatera wiele sił. O godzinie dziesiątej wieczorem, po pracy, Józef zjawił się w mieszkaniu mecenasa. Zastanawiał się, czy nie lepiej byłoby, gdyby wymówił mu listownie lub telefonicznie, ale już nie było odwrotu. Spotkanie twarzą w twarz miało jednak wielką zaletę – adwokat mógł przekonać K., by ten nie rezygnował z jego usług. Ku zaskoczeniu K., to nie Leni otworzyła mu drzwi, a nieznajomy mężczyzna:
„Był to mały, wyschły człowieczek z długą brodą, trzymał świecę w ręku”.


Jak się okazało nie był to nowy pracownik służby pana Hulda, ale jeden z jego klientów. K. dostrzegł pokojówkę ubraną w koszulę nocną, przebiegającą przez korytarz. Spojrzał wtedy na mężczyznę, który nie miał na sobie surduta i zapytał go, czy ten nie był kochankiem Leni. Człowiek zarzekał się, że absolutnie nie i przedstawił się jako kupiec Block. Józef nakazał mu, aby razem z nim udał się do pokojówki. Gdy przechodzili obok portretu, bohater dowiedział się od kupca, że przedstawiał on wysokiego sędziego. Block zaprowadził K. do kuchni, gdzie według niego Leni gotowała zupę adwokatowi.

Na miejscu okazało się, że tak właśnie było. Józef zapytał swoją kochankę wprost, czy sypiała z towarzyszącym mu mężczyzną. Kobieta odpowiedziała, że człowiek ten był godny pożałowania, na ucho powiedziała bohaterowi:
„Zajęłam się nim, ponieważ jest ważnym klientem adwokata, z żadnego innego powodu”.
Pokojówka dodała, że mecenas nie czuł się tego dnia dobrze, przez co Józef musiałby zostać u nich na noc. Bohater nakazał dziewczynie, by zapowiedziała jego wizytę Huldowi, ale najpierw podała mu zupę, aby nie był zbyt osłabiony przed spotkaniem z nim. Gdy pokojówka udała się do pokoju swojego pracodawcy, Block wyznał, że adwokat bronił jego interesów w rozprawach gospodarczych od ponad dwudziestu lat, oraz reprezentował go również w indywidualnym procesie dłużej niż pięć lat.

Mężczyzna pokazał K. dokumenty, z których wynikało, że postępowanie wszczęte przeciwko niemu trwało już pięć i pół roku. Block dodał, że według niego mecenas był znacznie lepszy w sprawach gospodarczych, ale prosił Józefa, by mu tego nie mówił, ponieważ prawnik był bardzo mściwy. Kupiec w tajemnicy zdradził K., że poza Huldem miał jeszcze pięciu „pokątnych” adwokatów, co było zabronione. Opowiedział, że wszystkie zgromadzone przez lata pieniądze wydał na swój proces. Próbował podjąć pracę w sądzie, aby zupełnie poświęcić się obronie swojej sprawy, lecz długo nie wytrzymał w kancelaryjnym zaduchu, który dał się również Józefowi we znaki.

Ku zaskoczeniu K., okazało się, że kupiec widział go tego dnia, gdy ten przechadzał się po korytarzach gmachu z woźnym sądowym. Bohater przypomniał sobie, że jak pojawił się w poczekalni to wszyscy mu się kłaniali. Block z uśmiechem powiedział, iż pokłony te były skierowane do woźnego, a wszyscy wiedzieli, że K. był oskarżony. Kupiec dzielił się z Józefem swoimi doświadczeniami i wiedzą dotyczącą procesów. Wyznał, że od jakiegoś czasu stał się bardzo przesądny i zauważył to również u innych oskarżonych. Zgromadzeni w poczekalni tamtego dnia mężczyźni, widząc K., z kształtu jego ust odczytali, że wkrótce zostanie osądzony. Dodał też, że wysoki człowiek, z którym rozmawiał wtedy Józef, był wystraszony, ponieważ z warg bohatera odczytał również, że wkrótce sam zostanie skazany.

Przepowiadanie przyszłości z kształtu ust oskarżonego było dominującym przesądem obowiązującym w ich środowisku. Kupiec wyjaśnił, że ludzie, którym postawiono zarzuty nie trzymali ze sobą, gdyż ich interesy były ze sobą sprzeczne, a tylko w pojedynkę dało radę ugrać coś na swoją korzyść. Kolejna rada Blocka dotyczyła osobistego nadzorowania procesu. Pomimo, że jego sprawą zajmowało się poza Huldem pięciu innych adwokatów, to nie zdawał się on na nich w zupełności. Po chwili milczenia, kupiec wyznał Józefowi, że pięć lat temu, gdy jego proces trwał dopiero pół roku, czyli tyle ile K., zatrudniał tylko jednego adwokata – Hulda i nie był zadowolony z jego usług. Opowiadał o dziesiątkach podań, jakie razem złożyli w sądzie. Bohater odparł, że mecenas wciąż pracował nad jego pierwszym wnioskiem, co uważał za haniebne zaniedbanie. Block uspokoił go, że opóźnienie może mieć różne przyczyny, a poza tym nikt nie zwracał uwagi na przedstawiane przez obronę dokumenty.


Kupiec opowiedział o swoim procesie Józefowi. Mówił, że był już na niezliczonej ilości przesłuchań, a odpowiedzi na stawiane pytanie znał już na pamięć niczym litanię. Pomimo tego, że jego sprawa ciągnęła się już ponad pięć lat, to wciąż nie miał dowodów na jakikolwiek postęp. Miał już dość opieszałości w poczynaniach swojego adwokata, doktora Hulda i zaczął rozglądać się za innymi prawnikami. Zwrócił uwagę, iż mecenas rozróżniał trzy typy adwokatów: pokątnych, wielkich i małych. Według Blocka, Huld należał do tej trzeciej grupy, chociaż nazywał siebie „wielkim”. Kupiec nigdy nie spotkał żadnego prawnika, który należałby do tej najwyższej rangi, słyszał tylko o nielicznych. Na pytanie Józefa, jak do nich dotrzeć, mężczyzna odpowiedział, że wielcy adwokaci sami wybierają sobie klientów, a nie odwrotnie. Radził jednak, aby K. jak najszybciej o nich zapomniał.

Leni zaskoczył widok rozmawiających, niczym najlepsi przyjaciele, mężczyzn. Prosiła, by nie przerywali sobie i usiadła obok Józefa. Chciała chwycić go za rękę, ale on jej na to nie pozwolił. K. wyczuł, że Block nie chciał zdradzać swoich tajemnic w towarzystwie pokojówki. Gdy bohater spytał, czy kupiec zaczeka na niego, by po spotkaniu z Huldem powrócili do swojej rozmowy w jakimś ustronnym miejscu. Leni wtrąciła się mówiąc, że Block dość często pozostawał w domu mecenasa na noc. Pokojówka powiedziała też, że zarówno prawnik, jak i ona, z czystej przyjemności pomagali Józefowi w jego procesie. Zaznaczyła, że doktor Huld pomimo swojej ciężkiej choroby i późnej pory zawsze był do dyspozycji bohatera.

Na koniec powiedziała:
„Nie chcę i nie potrzebuję też żadnej innej podzięki, jak tylko, byś mnie kochał”.
Z trudem, ale jednak, K. przyznał w myślach, że kochał tę kobietę. Kupiec dodał, że mecenas podjął się obrony Józefa, ponieważ jego przypadek był ciekawy i nie tak zagmatwany jak jego. Był przekonany, że z biegiem czasu zapał Hulda zniknie, zwłaszcza gdy pojawią się pierwsze komplikacje. Leni zbagatelizowała te słowa i zalecała, by K. zrobił podobnie. Pokojówka wytłumaczyła, że mecenas wzywał do siebie Blocka zwykle trzy dni po zgłoszeniu spotkania, dlatego też pozwoliła mu nocować w kancelarii, aby zawsze był do dyspozycji prawnika. Pokojówka pokazała Józefowi maleńką sypialnię, którą zajmował kupiec. Wąskie łóżko zajmowało niemal cały pokoik. K. spostrzegł, że w zagłębieniu ściennym Block przechowywał dokumenty związane ze swoim procesem. Bohater uznał, że towarzystwo Leni i kupca tylko go denerwuje, dlatego postanowił udać się do gabinetu adwokata. Wtedy kupiec przypomniał mu, że zapomniał o swojej obietnicy.

Mężczyźni wcześniej uzgodnili, że gdy jeden wyzna swoje tajemnice, to drugi zrobi to samo, aby obydwaj mieli jakieś zabezpieczenie. Block powiedział Józefowi o tym, że zatrudnił pięciu innych prawników, a teraz oczekiwał na wyznanie ze strony bohatera. K. spojrzał na niego i Leni, a następnie rzekł, że miał właśnie zamiar wypowiedzieć mecenasowi dalszą współpracę.

Wiadomość ta wręcz zszokowała pokojówkę i kupca. Kobieta próbowała dogonić Józefa, lecz ten zdążył dobiec do sypialni mecenasa i zamknąć drzwi na klucz od wewnątrz, tak aby nikt im nie przeszkadzał. K. tłumaczył, że uciekał przed natarczywą pokojówką. Po chwili mecenas tłumaczył, że kobieta w każdym z oskarżonych dostrzegała piękno, dlatego każdy z nich był jej bliski. Huld przyznał, że zgadzał się pod tym względem z Leni:
„Mimo to ci, którzy mają w tym doświadczenie, są w stanie w największym tłumie poznać oskarżonych co do jednego. Po czym? - zapyta pan. Moja odpowiedź nie zadowoli pana. Oskarżeni są właśnie najpiękniejsi. Nie może ich tak upiększać wina, bo - tak muszę przynajmniej mówić jako adwokat - nie wszyscy są przecież winni, nie może też czynić ich już teraz tak pięknymi słuszna kara, bo przecież nie wszyscy są karani - może to więc polegać tylko na wdrożonym przeciw nim postępowaniu, to ono wyciska na nich jakieś piętno”.
Józef wiedział, że mecenas swoją wypowiedzią próbował go rozerwać, odwieść od zasadniczego pytania o postępy w procesie, a raczej ich brak. Opanowanym głosem oświadczył prawnikowi, iż pozbawił go pełnomocnictwa w swojej sprawie.

Huld starał się pertraktować, przemówić K. do rozumu i odwieść go od tej decyzji. Jednak bohater zapewniał, iż długo się na tym zastanawiał i wydawało mu się to najlepsze wyjście. Huld, pomimo choroby, podniósł się z łóżka i powiedział, że przyjął sprawę Józefa ze względu na jego wuja, a z czasem bardzo polubił swojego klienta. Bohater tłumaczył, że powierzył mu pełnomocnictwo, aby spełnić życzenie swojego krewnego.

Zaznaczył, iż nie miał żadnych zastrzeżeń co do metod pracy mecenasa oraz nie niecierpliwiły go braki jej efektów. Kontynuował mówiąc, iż przekazanie pełnomocnictwo nie uwolniło go od przejmowania się procesem, wręcz przeciwnie, przez to, że nie miał nad nim kontroli, czuł się bardziej zagrożony. Huld odparł, iż wielu z jego inletów mówiło to samo, gdy ich procesy znajdowały się w tym właśnie stadium. Poczym zaczął prosić K., by nie podejmował pochopnych decyzji. Józef zastanawiał się dlaczego tak bogaty i wzięty mecenas upokarzał się przed nim. Przecież nie narzekał na brak klientów ani pieniędzy. Być może tak bardzo zależało mu na wuju K. lub jego proces był faktycznie wyjątkowy. Huld mówił, że niegdyś zatrudniał w swojej kancelarii wielu prawników. Przez to, że skupił się na sprawach sądowych podobnych do procesu Józefa, został sam. Nie potrafił podzielić się pracą z innymi, wszystko musiał wykonywać osobiście. Przez to odmawiał wielu potencjalnym klientom, przyjmując jedynie specyficzne procesy. Bohater zapytał, co mecenas zrobi, jeśli on wycofa swoją decyzję. Prawnik odparł, że będzie wtedy kontynuował swoją pracę w taki sam sposób jak dotychczas.

Na prośbę Hulda, Józef wezwał do pokoju Blocka. W sypialni pojawiła się również Leni, która niepostrzeżenie dla prawnika stanęła za krzesłem K. i głaskała go po włosach i twarzy. Bohater postanowił, że nie tylko wymówi mecenasowi pełnomocnictwa, ale zapomni również o wszystkim, co spotkało go w jego domu. Huld zimnym tonem powiedział kupcowi, że przyszedł nie w porę, pomimo tego, iż został wezwany. Gdy prawnik zadawał mu pytania, Block patrzył w kąt pokoju. Mecenas mówił szybko i niewyraźnie, a w dodatku głowę miał skierowaną na ścianę. Józef dostrzegł, że kupiec bardzo się bał oraz trząsł. Nagle Block ukląkł i odpowiadał na ostre pytania Hulda. Leni chciała natychmiast podnieść mężczyznę z kolan, ale K. ją powstrzymał. Mecenas zapytał, czy Block miał innych adwokatów poza nim, a kupiec zaprzeczył. Prawnik łaskawie pozwolił kupcowi klęczeć dalej lub wyczołgać się z pokoju. Mężczyzna wstał na równe nogi i zaciśniętymi pięściami zarzucał Józefowi, że nie powinien był się wywyższać i upokarzać go w obecności adwokata. Krzyczał, że obydwaj byli oskarżeni, a przez to równi sobie. Nie podobało mu się, że on musiał się czołgać, podczas gdy bohater wygodnie siedział na krześle.

„K. nic nie odpowiedział, patrzył tylko ze zdumieniem na tego nieprzytomnego wprost człowieka”.
Zrozumiał, że mężczyzna przez swój proces postradał rozeznanie, nie wiedział kto był jego wrogiem, a kto przyjacielem. Ku jego jeszcze większemu zdziwieniu Block zaczął skarżyć się mecenasowi na K. Mówił o tym, że bohater nie darzył go szacunkiem oraz pouczał go, pomimo że jego proces trwał zaledwie kilka miesięcy. Jednym chłodnym spojrzeniem z ukosa Huld sprawił, że kupiec znów klęczał. Leni wyrwała się Józefowi, podeszła do adwokata i ucałowała go w dłoń. Zachęcony tym Block uczynił to samo.

Adwokat spytał pokojówkę o to, jak sprawował się tego dnia kupiec. Kobieta odpowiedziała, że był spokojny i grzeczny. Józef przypatrywał się temu wszystkiemu z niedowierzaniem. Był w zupełności przekonany, że taki człowiek, który z klienta „zrobił sobie psa”, nie będzie jego pełnomocnikiem. Pokojówka mówiła dalej, iż Block cały dzień czytał pisma, które pożyczył mu mecenas. Dokumenty były napisane bardzo skomplikowanym językiem, aby kupiec poczuł z jak trudnym zadaniem mierzył się dla niego pan Huld. Adwokat miał jednak dla niego złą wiadomość. Sędzia źle wyraził się niekorzystnie zarówno o Blocku, jak i jego procesie. Mecenas przytoczył swoją rozmowę ze śledczym, który powiedział mu:
„Block jest tylko chytry. Zebrał wiele doświadczenia i umie przewlekać proces. Ale jego ignorancja jest jeszcze o wiele większa od jego chytrości. Co by na to powiedział, gdyby się dowiedział, że jego proces jeszcze się wcale nie zaczął, gdyby mu powiedziano, że nawet nie było dzwonka na znak jego rozpoczęcia”.
Kupiec chciał zadać pytanie prawnikowi, lecz ten zrugał go natychmiast. Zabronił mu patrzeć na siebie takim strachliwym i pytającym wzrokiem. Zapewniał, że nie należy wierzyć w każde słowo sędziego i nie brać jego wypowiedzi za ostateczny wyrok.
(Powyższy rozdział pozostał niedokończony)

Rozdział dziewiąty
W katedrze


K. otrzymał zlecenie służbowe,
„aby pokazać kilka zabytków sztuki pewnemu włoskiemu klientowi banku, który po raz pierwszy przebywał w tym mieście, a na którego przyjaźni bardzo
bankowi zależało”.
Jeszcze nie tak dawno Józef zrobiłby to z najwyższą przyjemnością, ponieważ świadczyło to o jego wysokiej pozycji, lecz w obecnej sytuacji nie miał na to ochoty. W biurze część jego obowiązków przejął wicedyrektor, ponieważ bohater pracował coraz mniej wydajnie. Wiedział, że ta „misja” była jedynie pretekstem, by na jakiś czas pozbyć się go z banku, a wtedy skontrolować to, czym się zajmował.

Poranek tego dnia był bardzo deszczowy. Józef przybył do biura wcześniej, aby przed przyjazdem Włocha zająć się kilkoma sprawami. Czuł się zmęczony, ponieważ pół nocy poświęcił na studiowanie włoskiej gramatyki. Niedługo po tym, jak wszedł do gabinetu, woźny oznajmił mu, że w sali reprezentacyjnej oczekiwali na niego dyrektor i jego gość z zagranicy. Po krótkiej wstępnej rozmowie Józef zorientował się, że nie rozumie zbyt dobrze obcokrajowca, zwłaszcza gdy ten mówił szybko i w nieznanym mu dialekcie. Natomiast dyrektor rozumiał się z Włochem doskonale, ponieważ spędził wiele czasu w południowej prowincji, z której pochodził gość.

Gdy obcokrajowiec zwrócił się do K., dyrektor zorientował się, że prokurent nie radził sobie z włoskim. Mężczyzna w bardzo dyskretny sposób tłumaczył słowa gościa bohaterowi. Okazało się, iż Włoch miał mało czasu i nie chciał w pośpiechu zwiedzać zabytków miasta, ale dokładnie obejrzeć jeden z nich, katedrę. Umówili się, że o godzinie dziesiątej spotkają się na miejscu.

Po powrocie do swojego gabinetu Józef uczył się ze słownika słów, które przydadzą mu się w oprowadzaniu Włocha po katedrze. Nie potrafił się jednak odpowiednio skupić. Gdy chciał już wychodzić zadzwoniła do niego Leni, która życzyła mu dobrego dnia i spytała o zdrowie. Wytłumaczył jej, że musi kończyć, ponieważ czekała go wizyta w katedrze. Na spotkanie z Włochem pojechał samochodem. Wziął ze sobą album, który miał wręczyć gościowi wcześniej, ale zapomniał. Na miejscu okazało się, że plac przed, jak i sama świątynia, był pusty. Deszcz przestał padać, ale wciąż było bardzo ponuro i chłodno.

Gdy wybiła dziesiąta Włocha jeszcze nie było. Bohater postanowił zaczekać w katedrze. Chociaż nie było w niej nikogo prócz niego i starej kobiety, Józef ze zdumieniem odkrywał co jakiś czas świece, które dopiero co ktoś zapalał. Ponieważ było bardzo ciemno, K. postanowił wypróbować swoją latarkę. Podszedł do pierwszej kapliczki i poświecił na płótno. Zaintrygowała go postać rycerza, który pełnił wartę na obrazie Złożenie do Grobu. Wiedział, że czekanie na Włocha było już bezcelowe, ponieważ minęło zbyt dużo czasu, ale postanowił pozostać w katedrze. Podejrzewał, że na dworze padał deszcz, a w dodatku wnętrze świątyni było cieplejsze, niż przypuszczał.

Gdy przyglądał się ambonie, dostrzegł sługę kościelnego, który usiłował mu zwrócić na coś uwagę. K. szedł za starcem, ale ten zdawał się przed nim uciekać. Wreszcie K. dał sobie spokój i uznał kościelnego za „zdziecinniałego staruszka”. Gdy przechadzał się korytarzem katedry spostrzegł drugą, mniejszą ambonę. Zastanawiał się po co w świątyni druga kazalnica, a w dodatku tak ciasna i niska, iż przebywanie na niej musiało być udręką dla kapłana. Ze zdumieniem spostrzegł, że u schodków na mównicę stał ksiądz i właśnie miał zamiar na nią wejść. Aby to zrobić musiał wziąć rozpęd, ponieważ stopnie były niezwykle strome i krótkie. Zaskoczony tym, że właśnie miało odbyć się kazanie, Józef chciał opuścić katedrę. Nie wierzył, że Ksiądz godzinie jedenastej, w dzień powszedni wygłaszano w świątyni homilię.

Gdy zdecydował się wreszcie na opuszczenie katedry, głos księdza rozbrzmiał i niósł się po całej świątyni. Słowa kapłana poraziły bohatera. „Józefie K.!”, zagrzmiał z ambony duchowny. Gdy prokurent obrócił się, ksiądz przywołał go do siebie ruchem palca. Kapłan wyjawił Józefowi: „Jestem kapelanem więziennym”. Dalej mówił, że to on nakazał przybyć do katedry bohaterowi. Duchowny rozmawiał z K. o procesie. Wyraził swoje obawy, iż sprawa Józefa może się źle skończyć:
„Uważają cię za winnego. Twój proces może nawet nie wyjdzie poza niższy sąd. Jak dotychczas, uważa się twoją winę za udowodnioną”.
Bohater odparł: „
Ale ja nie jestem winny (…) to omyłka. Jak może być człowiek w ogóle winny? Przecież wszyscy jesteśmy tu ludźmi, jeden jak drugi”.
Józef skarżył się, że wszyscy zaangażowani w proces mieli wobec niego uprzedzenia, przez co spodziewał się skazania.

Duchowny odparł, że wyrok w takich postępowaniach nigdy nie zapada, a stopniowo wyłania się samoczynnie z procesu. K. spuścił głowę i wyjawił, iż nie wykorzystał jeszcze wszystkich możliwości i wciąż będzie starał się o pomoc. Ksiądz radził bohaterowi, by bardziej polegał na sobie i nie ufał zwłaszcza kobietom. Józef nie zgadzał się z tym, według niego „Kobiety mają wielką moc”. Wiedział, że sąd, przed którym odpowiadał składał się niemal wyłącznie z samych kobieciarzy, przez co można było nim w pewien sposób manipulować.

Dzień zrobił się tak ciemny, że przypominał bardziej noc. K. poprosił księdza, by zszedł do niego z mównicy. Miał nadzieję, że duchowny udzieli mu jakiejś dobrej rady. Józef czuł, że z kapelanem mógł mówić otwarcie, mimo iż ten był przedstawicielem sądu. Ksiądz opowiedział bohaterowi historię, którą wykładowcy przekazywali studentom prawa na wstępie ich nauki.

Przypowieść dotyczyła prostego człowieka ze wsi, który postanowił przekroczyć bramę prawa, której strzegł odźwierny. Strażnik tłumaczył mężczyźnie, że nie może go teraz wpuścić i aby wejść do środka, będzie musiał złamać jego zakaz. Ostrzegł go również, że jest on zaledwie najniższym odźwiernym i każdy następny jest od niego potężniejszy, ale jego siła i tak była dla chłopa nieosiągalna. Człowiek postanowił, że będzie czekał na właściwy moment i spędził wiele lat czekając pod bramą, aż się zestarzał. Tuż przed śmiercią zapytał strażnika, dlaczego przez cały ten czas nikt inny nie żądał wpuszczenia, chociaż wszyscy dążyli do prawa.
„Tu nie mógł nikt inny otrzymać wstępu, gdyż to wejście było przeznaczone tylko dla ciebie. Odchodzę teraz i zamykam je”,
brzmiała odpowiedź odźwiernego. Józef zrozumiał, że człowiek zadał zbyt późno swoje pytanie oraz, odmiennie niż ksiądz, że strażnik nie wywiązał się ze swojego obowiązku. Był zdania, że ten właśnie człowiek powinien zostać wpuszczony za bramę prawa. Ksiądz tłumaczył, iż strażnik uczynił nawet więcej niż powinien, ponieważ dał mężczyźnie nadzieję, że kiedyś wejdzie, mówiąc, że nie może go jeszcze wpuścić.

Według kapłana odźwierny był potężny, ale i karny wobec sowich przełożonych. Nie był też przekupny, ponieważ przez wiele lat przyjmował dary, ale jedynie, aby człowiek wiedział, że zrobił wszystko, aby wejść. Jedyną wadą odźwiernego, według księdza, było jego zbyt ludzkie usposobienie. Kapelan znał taką interpretację, w której to strażnik był poszkodowany, ponieważ był ograniczony i nawet nie chciał wejść do za bramę, której pilnował. Można go uznać za podporządkowanego człowiekowi ze wsi, który z kolei był wolny. Józefowi najbardziej podobało się uzasadnienie, w którym odźwierny uchodził za oszukanego, gdyż nie stał plecami do prawa i nie widział jego blasku, a w dodatku chciał zamknąć bramę, co było przecież niemożliwe.

Według bohatera poprzez to, że poszkodowany był strażnik, to ucierpiał na tym człowiek:
„Gdyby odźwierny widział jasno, można by o tym wątpić, jeśli jednak odźwierny tkwi w złudzeniu, w takim razie jego złudzenie musi się z konieczności przenieść na tego człowieka. Odźwierny nie jest wtedy wprawdzie oszustem, ale jest tak ograniczony, że powinno by się natychmiast wypędzić go ze służby. Musisz przecież wziąć pod uwagę, że złudzenie, w jakim tkwi odźwierny, jemu samemu nic nie szkodzi, człowiekowi natomiast stokrotnie”.
Ksiądz bronił odźwiernego, że nie można go sądzić, ponieważ nie był postacią ludzką, a częścią prawa, a jego słowa nie należało uważać za prawdziwe, ale za konieczne.
„Smutne zapatrywanie (…) Z kłamstwa robi się istotę porządku świata”,
rzekł Józef. Opowieść, jak i płynące z niej wnioski zmęczyły bohatera: „Prosta opowieść przybrała spotworniałą postać”.

K. miał zamiar wracać do banku, ale był dla niego zbyt ciemno, aby wydostać się z katedry. Ksiądz wytłumaczył mu drogę do wyjścia, zauważył jednak, że Józef chciał go o coś zapytać. Okazało się, że to prokurent miał nadzieję, iż kapelan będzie miał do niego jakieś pytania
„Dlaczego więc miałbym czegoś chcieć od ciebie. Sąd niczego od ciebie nie chce. Przyjmuje cię, gdy przychodzisz, wypuszcza, gdy odchodzisz”,
odpowiedział duchowny.

Rozdział dziesiąty
Koniec


„W przeddzień jego trzydziestych pierwszych urodzin - było około dziewiątej wieczór, na ulicach panowała cisza - przyszło dwóch panów do mieszkania K.”.
Józef nie spodziewał gości, ale był ubrany na czarno i właśnie zakładał rękawiczki. Mężczyźni mieli na głowach cylindry, przez co wydawali się bohaterowi podobni bardziej do aktorów niż funkcjonariuszy. Bez słowa wziął kapelusz i udał się z nimi na zewnątrz. Zaraz za bramą mężczyźni chwycili K.
„w taki sposób, w jaki jeszcze K. nigdy z żadnym człowiekiem nie chodził”.
Trzymali bohatera wyprostowanymi ramionami, przez co szedł on bardzo wyprostowany, a wręcz wyprężony.

Próbował przyjrzeć się mężczyznom i zadawał im pytania, ale ci nie odpowiadali i nie zwracali na niego uwagi. Bohater postanowił nie ułatwiać im zadania i stawić im opór. W tym celu zebrał wszystkie siły, jakie jeszcze posiadał. Jednak gdy zobaczył pannę Bürstner, wychodzącą z ciemnej uliczki przed nimi, zamarł. Zrozumiał wtedy, że opór nie miał najmniejszego sensu.

Szli za kobietą, a Józef pomyślał:
„Jedyne, co teraz mogę zrobić (…) to zachować do końca spokój, rozwagę, rozsądek. Zawsze pragnąłem dwudziestoma rękami naraz chwytać świat, i to nawet dla niesłusznego celu. To było mylne; czy mam teraz pokazać, że nawet jednoroczny proces nie zdołał mnie niczego nauczyć? Czy mam odejść jak człowiek niepojętny? Czy mam pozwolić, by mówiono o mnie, że na początku procesu chciałem go ukończyć, a teraz na jego końcu znowu go zacząć? Nie chcę, by tak mówiono. Jestem wdzięczny za to, że dano mi na tę drogę tych półniemych, nic nie rozumiejących panów i że mnie samemu pozostawiono, abym powiedział sobie o tym, co nieuchronne”.
Nie szli już za kobietą, która skręciła w boczną uliczkę. Zmierzali za miasto, a po drodze spotykali coraz więcej policjantów. K. obawiał się ich, dlatego, gdy spostrzegł, że jeden z funkcjonariuszy im się przygląda zaczął uciekać, a dwaj mężczyźni musieli biec razem z nim.

Dotarli wreszcie do małego kamieniołomu, leżącego za miastem. Jeden z mężczyzn rozebrał K. z surduta, kamizelki i koszuli. Następnie obydwaj ułożyli go w dziwnej pozycji na kamieniach. Gdy to zrobili jeden z nich wyjął z kieszeni wielki rzeźnicki nóż. Mężczyźni przekazywali go sobie raz za razem, jakby nie mogli podjąć decyzji, który z nich miał dokonać egzekucji. K. miał ochotę wyrwać im z rąk ostrze i samemu nim „przebić się”. Wzrok Józefa skupił się na świetle, jakie widział w oknie pobliskiego domu.

Dostrzegł, że uchyliły się okiennice, a spomiędzy nich ktoś rozpaczliwie wyciągał do niego ramiona.
„Kto to był? Przyjaciel? Dobry człowiek? Ktoś, kto współczuł? Ktoś, kto chciał pomóc? Byłe to ktoś jeden? Czy byli to wszyscy? Byłaż jeszcze możliwa pomoc? Istniały jeszcze wybiegi, o których się zapomniało? Na pewno istniały”,
zastanawiał się bohater. Doszło do niego, że nigdy nie widział sędziego, ani wysokiego sądu. Gdy próbował wyprostować ramiona, poczuł na swoim gardle palce jednego z mężczyzn. Drugi natomiast wepchnął nóż w K. serce i obrócił nim dwa razy.
„Gasnącymi oczyma widział jeszcze K., jak panowie, blisko przed jego twarzą, policzek przy policzku, śledzili ostateczne rozstrzygnięcie. «Jak pies!» - powiedział do siebie: było tak, jak gdyby wstyd miał go przeżyć”.




Polecasz ten artykuł?TAK NIEUdostępnij






  Dowiedz się więcej
1  Proces - streszczenie
2  Czas i miejsce akcji Procesu Kafki
3  Proces - cytaty